0 0
Kłosuj Komentuj Ulubione

Miłość po 50, 60 czy 70… Czy wypada?

Skąd biorą się takie pytania? Dlaczego miłość w dojrzałym wieku wciąż budzi emocje?  Z jakiego powodu uczucie, które rodzi się pomiędzy partnerami w wieku 50, 60 czy 70 lat zderza się ze społecznym niedowierzaniem i ironią?

Tymczasem psycholodzy podkreślają, że każda pora jest dobra na miłość. Potwierdzają to również doniesienia wielu par, które zaczęły wspólną przygodę w dojrzałym wieku. To dojrzałe uczucie może być również młodzieńcze i piękne, a prawo do szczęścia mamy na każdym etapie życia. 

Niestety przez pokolenia utrwalił się stereotyp, że w pewnym wieku już nie wypada. Chodzić na randki, trzymać się za ręce, okazywać sobie czułość i miłość. Niestety wielu osobom widok zakochanych 60 latków wciąż dziwi, niektórych nawet oburza. To pociąga za sobą przykre konsekwencje. 

 Singielki, rozwódki, wdowy, 

Niestety kobiety w dojrzałym  wieku zderzając się z takim społecznym ostracyzmem często nie dają sobie prawa do późnej miłości. Bronią się przed uczuciem odrzucając to, co przynosi im los.  Ignorują okoliczności, zaproszenia do kawiarni czy na wspólne wyjście do kina. To błąd, podkreślają psychologowie. Nie jesteśmy przecież stworzeni do życia w pojedynkę. Nie narzucajmy sobie zatem kajdan i ograniczeń, które krzywdzą nas samych, odbierając nam prawo do szczęście i spełnienia w dojrzałych relacjach. 

 „Starość” i namiętność w świadomości wielu z nas wciąż się wykluczają. Niestety bardzo często druga połowa życia kojarzona jest z niedoskonałościami, chorobami. Babcia i dziadek zamiast na amorach powinni koncentrować się na rodzinie, zabawie z wnukami. Samotność w tym wieku nikogo nie dziwi, ale randkowanie owszem. 

Tymczasem bywa, że miłość, która pojawia się w dojrzałym wieku zaskakuje nawet samych zakochanych. Czasy się zmieniają, na emeryturze też dbamy o zdrowie, ruch i sprawność. Kobiety o urodę, mężczyźni chętniej dbają o wygląd. Nadal jesteśmy dla siebie atrakcyjni i to nie tylko intelektualnie. 

Wnuki zamiast partnera 

Dlaczego myślimy, że relacja z dziećmi, znajomymi czy najbliższymi przyjaciółmi może zastąpić dojrzałym osobom potrzebę intymności i bliskości? 

Babcia, która zamiast popilnować wnuków i naszykować im obiad pędzi na spotkanie z przystojnym mężczyzna budzi oburzenie. Bo jakim prawem? Śmiech i kpina, że w takim wieku zachciewa jej się miłości. 

    A może po prostu czas nie przejmować się takimi opiniami? Dlaczego nasze szczęście mają kontrolować opinie ludzi, którymi często kieruje zazdrość i zgorzkniałość, którzy nie potrafią cieszyć się cudzym szczęściem?  Skupmy się na swoich potrzebach i może po raz pierwszy w życiu zróbmy z nich priorytet. 

Czy taki dojrzały związek  to czas na sukces? 

    Takie relacje często już na starcie mają pewien bagaż wspólnych doświadczeń, nieudanych związków, rozwodów i rozczarowań. To budzi obawy. Dlaczego miałoby się udać teraz? 

I tutaj naprzeciw takim obawom wychodzą psycholodzy. To, że jesteś rozwodnikiem nie świadczy, że jest coś z tobą nie tak. Jak wiadomo, porażki mogą być dobrą lekcją na przyszłość. Trzeba tylko wyciągnąć wnioski i nie popełniać błędów, które doprowadziły do rozpadu partnerskiej więzi.

W dojrzałym wieku nie rzucamy się przecież aż tak szybko i bez grama rozsądku w ramiona Amora. Mamy więcej doświadczenia i większy dystans do wszystkiego. 

Żeby nie stać się ofiarą...

    Czasem słyszy się o oszustach, ale to sytuacje sporadyczne. Decydując się na budowę związku, zawsze podejmuje się pewne ryzyko. Jeżeli jednak nie obdarzysz partnera zaufaniem, nie znajdziesz szczęścia nawet, gdy będzie ideałem. Ale nie spieszmy się i nie podejmujmy żadnych decyzji zbyt pochopnie. Nikt nas nie goni, nikomu nigdzie się nie spieszy. 

O tym, w jakie wchodzimy relacje, decyduje też nasze poczucie własnej wartości. Nie wierzysz w siebie, jesteś osobą lękliwą, masz większe szanse, że zwiążesz się z osobą, która będzie to wykorzystywać. Często boimy się też porównań z poprzednią partnerką czy partnerem. Trudno takich konfrontacji zupełnie uniknąć. Wiadomo, że poprzedniczka była dla naszego partnera osobą ważną, ale nie wolno walczyć o pierwszeństwo. Bo pamięć o danej osobie to jedno, a to, co się dzieje teraz, to całkowicie inna jakość.

    Doświadczenie to cudowna sprawa i bardzo przydatny życiowo bagaż, ale nie możemy żyć przeszłością.  Dlatego dla dobra naszego nowego związku nie wspominaj byłych partnerów. 

Często kobiety niepotrzebnie same prowokują porównania, choćby pytaniem „a jaka ona była?”… Pomyśl, jesteś inną osobą, tworzycie inną parę, na innym etapie życia, więc po co rozkręcać takie oceny. Gdy zdarzy się sytuacja kłopotliwa, powiedz jasno, co ci nie odpowiada. Zwróć uwagę partnerowi czy partnerce, jeżeli poświęca za dużo czasu sprawom z przeszłości, albo ciągle mówi o byłej żonie, czy mężu. Tutaj nie ma miejsca na kompromis, albo zmieni swoje zachowanie, albo trzeba będzie się z tego układu wycofać. Gotowość do nowego związku oznacza zaakceptowanie odrębności nowej osoby, zrozumienie, że można mieć inne przyzwyczajenia, nawyki, hobby. 

Kompromis to często recepta na porozumienie 

W niektórych sprawach  kompromis jest możliwy a nawet konieczny, w innych trzeba zostawić sobie wolną przestrzeń. Doświadczenie życiowe sprawia, że osoby w pewnym wieku są bardziej wyrozumiałe i mają większą łatwość rozwiązywania konfliktów. Miłość dojrzała niesie z sobą o wiele mniej problemów niż młodzieńcze uczucie. Oboje partnerzy mają już ustabilizowaną pozycję zawodową i finansową, nie muszą zajmować się wychowywaniem dzieci, mogą skupić się na sobie i miłym spędzaniu czasu. Gdy oboje są na emeryturze, mogą po prostu z sobą być, gdzieś pojechać, pójść do kina. Relacje w późniejszym wieku mają tę zaletę, że mogą być bliskie, a jednocześnie luźne. Nie trzeba od razu brać ślubu, można mieszkać osobno i spotykać się wtedy, kiedy oboje tego chcemy. Ważne, że czujemy się z sobą dobrze.

    Ludzie po pięćdziesiątce już wiedzą, że pożądanie budzące się od pierwszego wejrzenia nie oznacza jeszcze, że partner jest dla ciebie odpowiedni. Sama chemia nie trwa długo. Kiedy pęknie romantyczna bańka, pozostajemy z tym, kim naprawdę jest osoba, obok której się budzimy. 

    Zmieniła się nie tylko nasza definicja miłości, ale także nasze postrzeganie romantycznej relacji między ludźmi. Wiele osób w dojrzałym wieku nie czuje potrzeby, by brać ślub, będąc w stałym związku. Nie mają też potrzeby, by mieszkać w tym samym domu, mieście, województwie. Nie ma jednego wzoru – osoby zaangażowane mogą sprawdzić, co w ich przypadku działa najlepiej – i to jest w porządku.

 

Redakcja mojaWieś ..

Udostępnij na facebook!

Przeczytaj również wszystkie artykuły z kategorii >

Blaski i cienie życia na emigracji...

Donald Edward Pienkos, emerytowany profesor Nauk Politycznych Uniwersytetu Wisconsin w Milwaukee. Jest polsko-amerykańskim historykiem specjalizującym się w naukach politycznych i historii środowiska polsko-amerykańskiego w USA.  Odznaczony został Krzyżem Oficerskim Zasługi przez Prezydenta RP w listopadzie 2010 roku. Został wybrany Honorowym Marszałkiem Parady Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago.  Urodził się Pan podczas II wojny światowej w polskiej rodzinie w Chicago. Jaki wpływ na Pana życie wywarło polskie pochodzenie? Urodziłem się w 1944 roku. Moi dziadkowie przybyli do Stanów Zjednoczonych z galicyjskich wiosek, które znajdowały się w monarchii austro-węgierskiej jeszcze przed I wojna światowa i osiedlili się w Chicago. Byli częścią tej wielkiej „fali” emigracji (1890-1914) z Polski podzielonej w rozbiorach. Wspólnie układali życie dla siebie i swoich dzieci, tworzyli pierwsze wielkie instytucje amerykańskiej Polonii, setki kościołów i parafii, wspaniale braterskie stowarzyszenia, a także polskojęzyczne pisma drukowane.   Moi dziadkowie, Józef Świerczek i Ewa Michalczewska pochodzili z regionu Tarnowa, ze wsi  Podlesie Dębowa i Gorzyce, pobrali się w Chicago w 1914 r. Moja mama, Stefania (Stella, 1918-2001) była druga z pięciorga dzieci. Moj dziadek, pracował w wielkiej fabryce dźwigów.  Należeli do parafii św. Pankracego. Dziadkowie ze strony ojca, Walenty Pienkos, kowal w Przybyszówce w okolicy Rzeszowa i Franciszka Surman, z Woli Ocieka koło Dębicy, pobrali się w 1914 w Chicago i też mieli pięcioro dzieci. Moj tata, Edward (1920-1999) był ich drugim dzieckiem. Początkowo mieszkali na północnej stronie miasta, po czym przenieśli się w okolice kościoła św. Jacka. Dziadek Walenty przybył do USA w 1912, by uniknąć poboru do armii austriackiej, gdyż zanosiło się na wojnę z Rosja, a kowale byli powoływani w pierwszej kolejności.  W 1958 roku odwiedził rodzinę w Polsce.  Stosunki z rodziną ożyły znacznie, w 1968, kiedy ja z żona studiowaliśmy w Polsce. Mamy kontakt do dzisiaj.  Dwóch moich braci, Edward i Marek oraz ja, wychowaliśmy się w dużej rodzinie, której spotkania rodzinne liczyły ponad pięćdziesiąt osób. W większości porozumiewaliśmy się w języku polskim. Było polskie, pyszne jedzenie, słodycze i tradycyjnie dominowała polka. Uwielbiałem muzykę „Małego Władzia – Lil’ Wally”, dlatego też nauczyłem się grać na akordeonie. Byliśmy otoczeni polskością, z czego wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, to było naturalne. Nie mieszkaliśmy jednak w typowo polskiej dzielnicy, aczkolwiek miałem w szkole kolegów polskiego pochodzenia. W tamtych czasach, lata 40 i 50, w rodzinie nie mówiło się wiele o Polsce, nie uczyliśmy się o Polsce w szkole. Krótko mówiąc czasy, w jakich dorastałem zaznaczały się tym, że my byliśmy już „trzecią generacją emigrantów” i wszyscy byli jednakowi - Polacy i nie-Polacy. Byliśmy całkowicie zintegrowani z „głównym nurtem amerykańskiego życia”. Było to dla nas dobre, bo pozwoliło nam osiągnąć wiele i odnieść sukcesy zawodowe.  Studiował Pan w Polsce? Jaka była Pana percepcja kraju rodzinnego Pana dziadków? W październiku 1964 roku poznałem moją przyszłą żonę, Angele Mischke, która ukończyła historię Polski i Rosji. Pobraliśmy się w 1967 roku tuż przed wyjazdem do Polski na roczne studia. Pobyt w Polsce to wspaniale doświadczenie. Zajmowaliśmy się badaniami naukowymi, ale także podróżowaliśmy przez Polskę. Byliśmy też w Rosji, widzieliśmy Mur Berliński, poznaliśmy wspaniałych ludzi i nawiązaliśmy trwale przyjaźnie. To była moja pierwsza wizyta do Polski, a potem odbyliśmy ich jeszcze piętnaście.  Czy Pana rodzina była zaangażowana w działalność polonijna?  W 1970 roku zostałem członkiem Związku Narodowego Polskiego, braterskiej firmy ubezpieczeniowej. Cała moja rodzina ma członkostwo w ZNP. W 1978 roku poznałem Alojzego Mazewskiego, prezesa ZNP i Kongresu Polsko-Amerykańskiego. Był to wspaniały człowiek i wyjątkowy lider polonijny. Poprosił mnie o napisanie historii ZNP w związku z nadchodzącą 100. rocznica istnienia organizacji, w 1980 roku. Książkę ukończyłem w 1984 roku. Była to pierwsza praca naukowa w języku angielskim na temat jednej z głównych polonijnych organizacji. Praca została nagrodzona państwową nagroda. Prezes Mazewski zachęcił mnie także do kandydowania na pozycje w zarządzie ZNP i do napisania historii Kongresu Polonii Amerykańskiej. Zostałem wybrany do zarządu Związku w 1987 roku i pełniłem funkcję przez osiem lat. Napisałem także historię innej organizacji polonijnej - Sokolstwo Polskie w Ameryce. W 1995 roku wraz z małżonką rozpocząłem pisać pracę o historii Związku Polek w Ameryce, dziś niestety nieistniejącej organizacji. Wszystkie te organizacje były wspaniałe i miały na celu polepszanie sytuacji Polski i Polonii. Uważam, że każdy kto jest polskiego pochodzenia powinien należeć do którejś z polonijnych organizacji.  Dlaczego został Pan historykiem?  Kiedy rozpocząłem naukę w niższym Seminarium Quigley, szkole średniej pod patronatem Archidiecezji Chicagowskiej, zacząłem być świadomy swojej etniczności. W tej ogromnej szkole było 1200 uczniów. To to mój nauczyciel angielskiego polecił mi przeczytać „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Choć nie miałem pojęcia ani o powieści, ani o jej autorze, byłem urzeczony tą lekturą i natychmiast sięgnąłem po pozostałe części Trylogii, które były jeszcze bardziej fascynujące. W trzeciej klasie wraz z kolegami polskiego pochodzenia zostaliśmy umieszczeni w jednej klasie i uczyliśmy się języka polskiego pod kierunkiem księdza Tadeusza Jakubowskiego, późniejszego biskupa Archidiecezji Chicagowskiej.   Później, w 1964 roku rozpocząłem studia na Uniwersytecie Wisconsin w Madison i studiowałem Historie Związku Sowieckiego i Wschodniej Europy. Prace magisterską napisałem na temat niepowodzenia kolektywizacji rolnictwa w Polsce - rządzonej przez komunistów, do której używałem materiałów w języku polskim. Pod okiem profesora Edmunda Zawackiego z Wydziału Języków Słowiańskich nie tylko pogłębiłem znajomość języka polskiego, ale także otrzymałem stypendium Fundacji Kościuszkowskiej do zrobienia badań do pracy doktorskiej w Polsce, która robiłem pod kierunkiem wspaniałego naukowca prof. Johna Armstronga.   Dzięki wsparciu prof. Armstronga otrzymałem pozycję wykładowcy na Uniwersytecie Wisconsin w Milwaukee w 1969 roku, gdzie pracowałem do 2013 roku. Był Pan zaangażowany w Kongresie Polsko-Amerykańskim, a poprzez to odegrał Pan ważną role we wstąpieniu Polski do NATO. Po śmierci prezesa Mazewskiego, w 1988 roku, jego następcą został prezes Moskal. Pod jego dyrekcją aktywnie działałem nad wejściem Polski do NATO. Było to bardzo ważne dla Polski po 1989 roku, wolnej już od komunistów. Dzisiaj Polska nie tylko dobrze funkcjonuje, ale także ma zapewnione bezpieczeństwo przez NATO i przynależność do Unii Europejskiej. A tak nawiasem mówiąc, jestem jedynym autorem, którego prace oddały kredyt Polonii Amerykańskiej i Kongresowi Polonii Amerykańskiej za jego wkład w wejście Polski do NATO. Aż trudno w to uwierzyć!  Przez wszystkie lata pracy na uniwersytecie uczyłem o Rosji, Polsce, Wschodniej Europie i Polonii Amerykańskiej. Byłem dumny z tego, że byliśmy w stanie otworzyć Wydziały Studiów Rosyjskich, Europy Wschodniej i Polski, a także organizowaliśmy wyjazdy dla studentów do Polski i Rosji. Jestem także zaangażowany w dwóch naukowych organizacjach dedykowanych studiom o Polsce: Polski Instytut Naukowy w Ameryce i Polsko-Amerykańskie Stowarzyszenie Historyczne oraz wspieram prace Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Yorku.  Moje zaangażowanie w propagowaniu dziedzictwa polskiego jest zakorzenione w wielu rzeczach – pochodzeniu mojej rodziny, mojemu życiu z ukochaną żoną Angelą, mojej nauce w szkole średniej i na studiach, czasowi spędzonemu w Polsce oraz zaangażowaniu w organizacjach polonijnych i naukowych.  Jak wyglądała Polonia w latach 40, 50, 60? Od lat 50-tych znaczenie Polonii – osób, które miały polskie pochodzenie, ulegało zasadniczym zmianom. Prze rokiem 1950 słowo „Polonia” zasadniczo znaczyło „emigranci i ich urodzone w Ameryce dzieci,” w większości emigranci pierwszej generacji to ci, którzy przybywali do Ameryki na początku XX. wieku. Byli oni zatrudnieni w fabrykach i w przedsiębiorstwach miejskich, relatywnie mało pracowało się na roli. Niewielu miało ukończoną szkole średnią. Większość zamieszkiwała dzielnice zaludnione przez Polaków w Chicago, Detroit, Milwaukee, Nowym Yorku, czy Buffalo. Język polski był ważnym faktorem zarówno wśród społeczności, jak i w wielu organizacjach i blisko w 1000 kościołach oraz parafiach, a także w publikacjach. Polacy głównie popierali partię demokratyczna i jej ruch robotniczy. W latach 60-tych Polonia ulega zasadniczej zmianie. Coraz więcej młodych Polonusów kształciło się na wyższych uczelniach, a także podejmowało prace w lepiej wykwalifikowanych zawodach: nauczycieli, służby społecznej, policjantów, strażaków, a także zajmowali kierownicze stanowiska. Widać było coraz więcej osób polskiego pochodzenia w życiu politycznym Ameryki. W 1959 i 1960 czterech Polaków zostało kongresmanami. To był Edward Derwiński, John Kluczyński, Roman Puciński i Dan Rostenkowski. W 1968 Senator Edmund Muskie z Maine był nominowany na wiceprezydenta. Prof. Zbigniew Brzeziński miał ogromne wpływy w Washingtonie, będąc doradcą politycznym prezydenta. Wtedy także wzrosło uprzedzenie antypolskie, ku zaskoczeniu społeczności polskiego pochodzenia, która uważała się za jednakowo dobrych, tak jak Amerykanie.  Polonusi wyprowadzają się więc z typowo polskich dzielnic, opuszczają polskie kościoły, a także organizacje. Był to także początek końca języka polskiego wśród tzw. Starej Polonii.  Oczywiście Polacy przybywali nadal do Ameryki. Największe fale przypadły na lata 80, niektórzy wstępowali do organizacji polonijnych.  Aktualnie szacuje się, że w USA mieszka 10 milionów Amerykanów polskiego pochodzenia, z czego zaledwie 4% urodziło się w Polsce. Znajomość języka polskiego słabnie, a małżeństwa międzyetniczne są bardzo popularne. Być może milion Amerykanów polskiego pochodzenia ma solidne więzi z Polska poprzez język, czy rodzinę w Polsce. Praktycznie wszyscy są ścisłe zintegrowani w życiu amerykańskim. Krótko mówiąc reprezentują historie wielkiego amerykańskiego sukcesu. Politycznie Polonusi, którzy jeszcze w 1960 roku głosowali na demokratów (80% do 20% na Johna Kennedy’ego), dzisiaj są równo podzieleni pomiędzy dwie partie demokratów i republikanów. Częściowo dzięki identyfikowaniu się z religią katolicką i spadkiem przynależności do związków zawodowych.  Dzisiaj wyzwaniem dla polonijnych organizacji jest znalezienie programów, które dotarłyby do Polonii, by zainteresować je związkiem z nimi poprzez uznanie dla dziedzictwa, wspomnień rodzinnych, przyjemność z polskiego jedzenia, a także związku z kościołem. Przykładami takich działań jest Polski Festiwal w Milwaukee, w którym uczestniczy na przestrzeni trzech dni ponad 40,000 ludzi czy Parada Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago – cóż za wspaniale wydarzenie! Innym świetnym sposobem jest promowanie podroży do Polski, kraju naszych przodków. Zobaczyć to uwierzyć! Polska jest piękna, a jej obywatele tacy przyjaźni.  Tu jest świetne miejsce do działania dla władz polskich. Do tej pory organizacje polonijne fantastycznie prezentowały sprawę polską wśród Amerykanów. Teraz kolej na Polskę, by przejęła tę rolę.  Musze wspomnieć, że w 2001 roku byłem zaangażowany w sprowadzenie wystawy "Leonardo da Vinci and the Splendor of Poland" do Milwaukee, Huston i San Francisco. Obejrzało ją ponad 400,000 osób. My, naukowcy, możemy prowadzić wykłady o kulturze, ale większe znaczenie odegrałyby wydarzenia takie jak ta wystawa, które przyciągnęłyby wielu widzów z różnych środowisk. A więc, Polsko, teraz Twoja kolej! Pana książka “For Your Freedom Through Ours: Polish American Efforts on Poland's Behalf 1863-1991” (1991) to historia zorganizowanego wysiłku Amerykanów polskiego pochodzenia i ich aspiracje do niepodległości politycznej Polaków.  Jak to się stało, że zainteresował Pana ten temat? Skąd czerpał Pan materiały? Zajęło mi trzy lata, by napisać historię Kongresu Polsko-Amerykańskiego. Ucieszyłem się bardzo, że ukończyłem ją właśnie, gdy rozpadł się Związek Radziecki. Był to rezultat wysiłków Polaków: Jana Pawła II, ruchu Solidarności, a także Polonii. Szczęśliwie miałem ogrom materiałów, a także wywiadów ze wspaniałymi ludźmi, co ułatwiło moją pracę. Ale wiesz co? Ta historia jest ignorowana i niedoceniona przez wielu Amerykanów polskiego pochodzenia, przez wielu Amerykanów i zbyt wielu amerykańskich naukowców. Oprócz mojej publikacji, nie istnieje żadna inna na temat roli i znaczenia Kongresu Polsko-Amerykańskiego i Polonii w nie siłowym wyzwoleniu Polski spod jarzma Sowietów.  To okropne, że te fakty historyczne i troska Polonii o losy Polski jest nieznana i lekceważona. To bardzo przykre! W tym roku otrzymał Pan tytuł Honorowego Marszałka Parady Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago, największej parady polskiej. Jak Pan odebrał te nominacje? Co czuł Pan podczas tej uroczystości? Będąc Honorowym Marszałkiem tegorocznej Parady Dania Konstytucji 3 Maja było wspaniałym przeżyciem i doświadczeniem. Sama parada była tak okazała, że zapierało dech obserwując wszystkie grupy maszerujące przed trybuną. Tylu uczestników, tylu obserwujących! Biel i czerwień w całym mieście. To był dla mnie ogromny honor, być wyróżnionym obok Wielkiego Marszalka, Jego Ekscelencji Biskupa Andrzeja Wypycha, Profesora Zbigniewa Kruszewskiego oraz wszystkich innych wspaniałych osób. Na zakończenie, co chciałby Pan powiedzieć czytelnikom kwartalnika “mojaWieś mojeMiasto”?  W 2012 roku celebrowaliśmy z naszymi krewnymi podczas dwudniowych obchodów setną rocznice emigracji naszego dziadka Walentego z Polski do Ameryki. Udział w tym wydarzeniu wzięło 18 członków naszej rodziny z USA i 70 osób z Polski. Nasz obiad w Rzeszowie trwał 9 godzin. Obejrzeliśmy wspólnie film o naszej rodzinie. Teraz jest na YouTube, polecam. Następnego dnia mieliśmy specjalną mszę świętą w pięknym kościele św. Mikołaja w Przybyszówce, która była celebrowana przez 4 księży. Jesteśmy takimi szczęśliwcami, że mamy ścisłe więzy rodzinne w Polsce.  Wywiad i tłumaczenie  Lucja Mirowska-Kopec   Czytaj dalej

„Od juniora do seniora – razem po Beskidach. Integracja czesko-polska”

Seniorzy z Czech, seniorki – członkinie „Strażniczek Tradycji” oraz młodzież z Zespołu Regionalnego „Pisarzowianki” wzięli udział w trzyczęściowej wycieczce zorganizowanej w ramach projektu pn. „Od juniora do seniora – poznajemy pogranicze”, współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu INTERREG Czechy–Polska 2021–2027. W wydarzeniu uczestniczyło łącznie 48 osób – 30 z Czech, 15 z Polski oraz 3 osoby z zespołu projektowego. Część I: Zwiedzanie Zamku w Grodźcu Śląskim 1 lipca, we wczesnych godzinach porannych, autokary z Czech i z Pisarzowic przyjechały na dziedziniec Zamku w Grodźcu Śląskim. Obiekt ten, będący obecnie w rękach prywatnych, należy do nielicznych zamków w Polsce, które zachowały swoją pierwotną architekturę – prawdopodobnie dzięki troskliwym właścicielom i solidnym dachom. Historia zamku sięga XVI wieku. Wśród jego właścicieli byli m.in. Grodzieccy, Marklowscy, Sobkowie, Larischowie, Kaliszowie, de Mara, Zoblowie i Zamoyscy. W XIX wieku posiadłość nabył bialski przemysłowiec Franz Strzygowski, a w okresie międzywojennym – Ernest Habicht. Podczas II wojny światowej zamek służył jako kwatera Wehrmachtu i szpital polowy. Po wojnie obiekt przejął Instytut Zootechniki PAN. W 2004 roku zamek wraz z zabytkowym parkiem trafił w ręce ustrońskiego przedsiębiorcy Michała Bożka. W ostatnich latach przeprowadzono szereg prac konserwatorskich, finansowanych ze środków własnych właściciela, m.in. wymianę dachu na miedziany, remont konstrukcji dachowej, elewacji i okien, odnowienie parkietów oraz modernizację instalacji wodnej, grzewczej i kanalizacyjnej. Wnętrza zachwycały detalami – bogato zdobione kredensy, zabytkowe zastawy, meble z epoki – wszystko to stworzyło niezwykły klimat. Goście mogli swobodnie poruszać się po prywatnych apartamentach, poczuć się jak szlachcice i szlachcianki. Na drzwiach wejściowych witała ich zawieszka „TYLKO DLA SZLACHTY” – oczywiście z przymrużeniem oka. Zamek tętni życiem – odbywają się tam przyjęcia, podwieczorki i obiady dla znamienitych gości. Część II: Warsztaty w Pisarzowicach Po zwiedzaniu uczestnicy udali się na obiad do pobliskiego lokalu, gdzie – wspominając pałacowe wnętrza – delektowali się tradycyjnym obiadem z kotletem, surówkami i kompotem. Następnie grupa dotarła do Gminnego Centrum Działań Twórczych w Pisarzowicach, gdzie odbyły się warsztaty integracyjne prowadzone przez kierowniczkę placówki – Magdalenę Chrobak. Zajęcia przebiegały w niezwykle radosnej atmosferze – pełnej śmiechu, śpiewu, zabawy i kreatywnej pracy. Integracja międzypokoleniowa i międzynarodowa udała się znakomicie. Część III: Rejs po Jeziorze Żywieckim Na zakończenie dnia uczestnicy wybrali się w relaksujący rejs statkiem po Jeziorze Żywieckim, aż do Tresnej. Po wspólnym zdjęciu, śpiewaniu pożegnalnych piosenek – często w mieszance języka polskiego i czeskiego – obie grupy wróciły do swoich krajów i domów, z sercami pełnymi radości, a głowami pełnymi wspomnień. Organizatorzy i cel projektu Projekt został zrealizowany przez Powiat Bielski oraz Kulturní Centrum Frýdlant nad Ostravicí. Jego celem było: zwiększenie poziomu wzajemnego poznania i zrozumienia mieszkańców pogranicza polsko-czeskiego, budowanie zaufania między społecznościami lokalnymi i pokoleniami, wzmacnianie spójności społecznej i obywatelskiej w regionie transgranicznym. Serdeczne podziękowania kierowane są do pań z Wydziału Promocji Powiatu, Kultury, Sportu i Turystyki Powiatu Bielskiego, na czele z Naczelnik Wydziału – Magdaleną Więzik, a także do tłumaczki i opiekunki grupy czeskiej. Wszyscy uczestnicy jednogłośnie przyznali, że była to wspaniała okazja do wzajemnego poznania, integracji i zacieśnienia więzi między mieszkańcami Frýdlantu i Pisarzowic. Foto: Kaja Tekst: C. Puzoń   Czytaj dalej

To jest Koło Ja(k)onówka!

Janówka to sołectwo w gminie Andrespol w powiecie łódzkim wschodnim, kilka kilometrów od granic stolicy województwa. Wieś liczy nieco ponad 1000 mieszkańców. Choć jeszcze 50 lat temu było tu kilkanaście gospodarstw, teraz kury czy krowy ma trzech gospodarzy, pola uprawia jeden. Za to w ostatnich dwóch dekadach liczba mieszkańców podwoiła się, a domy jednorodzinne zaczęły wyrastać na dotychczasowych działkach letniskowych, ziemiach ornych i łąkach. Całkowicie zmieniła się też struktura ludności – do dotychczasowych kilkunastu rodzin mieszkających tu co najmniej od czasów II wojny światowej dołączyła rzesza „napływowych” – głównie młodych z pobliskiej Łodzi, szukających dogodnego miejsca na spokojne życie rodzinne. Janówka jest doskonale położona – do centrum Łodzi można dotrzeć samochodem w 30 minut, na dworzec Łódź Fabryczna pociąg dojeżdża w kwadrans, mniej więcej tyle samo zabiera dotarcie do krzyżujących się pod Strykowem autostrad. Jednocześnie wieś graniczy ze spektakularnym rezerwatem bukowym, który o każdej porze roku zachęca do spacerów i innych aktywności na zewnątrz. Okazało się jednak, że mimo tych zalet jest coś, czego mieszkańcom wsi – zarówno tym żyjącym tu od pokoleń, jak i całkiem nowym brakuje. Tym czymś jest poczucie przynależności do lokalnej wspólnoty. Wszystko zaczęło się równo rok temu – w grudniu 2023 roku. Spotkanie z sołtysem i radą sołecką, opowiadających o planach gminy wobec Janówki przerodziło się w dyskusję na temat funkcjonującej tu od lat świetlicy wiejskiej. „Funkcjonującej” to za dużo powiedziane – świetlica była otwierana raz w tygodniu na próby lokalnego zespołu ludowego, a w niektóre weekendy była wynajmowana na organizację przyjęć rodzinnych. Obecni na spotkaniu zgodzili się, że nadszedł czas zmian. Tym sposobem niecały miesiąc później powstała Ja(k)nówka Koło Gospodyń Wiejskich w Janówce. Koło założyło początkowo 12 kobiet, zostało zarejestrowane w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, otrzymało NIP i REGON, zostało wpisane do Ewidencji Producentów prowadzonej przez ARiMR. Te 12 kobiet – mieszkanek Janówki – wspaniale oddaje różnorodność, która mogłaby być sloganem Koła. Część z nich wywodzi się z rodzin mieszkających we wsi z dziada-pradziada, część jest tu od dekady, inne zaledwie od roku czy dwóch. Różni je wiek – niektóre mają zaledwie po 30 lat, inne są już na emeryturze. Kilka nie ma dzieci, inne są młodymi matkami czy matkami nastolatków, jeszcze inne – babciami. Wszystkie połączyła wspólna idea. Chciałyby Janówka stała się miejscem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – i ten, który chce pomagać, organizować, dzielić się swoją wiedzą i umiejętnościami, ale też ten, który oczekuje wsparcia, zaopiekowania, czasem wyjścia dl ludzi. Jak napisałam, jest nas we wsi nieco ponad tysiąc. Przecież to nie tak dużo – pewnie wszyscy znamy się chociaż z widzenia, mijamy się na ulicy, w autobusie i w pociągu, odprowadzamy dzieci do przedszkola czy szkoły, robimy zakupy w tym samym lokalnym sklepie. Te 12 „Matek Założycielek” uwierzyło, że możemy poznać się nieco bliżej, spędzić wspólnie czas, zrobić coś dobrego i doskonale się przy tym bawić. Jednak to, co stało się w kolejnych miesiącach, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Na każdym kolejnym spotkaniu Koła dopisywałyśmy kolejne członkinie, a wkrótce również członków. Obecnie Koło zbliża się już do 80 uczestników i (szczęśliwie) końca tej powszechnej mobilizacji nie widać. Zaczęliśmy planować wspólne działania – pierwszym z nich był Dzień Sąsiada, który Ja(k)nówka zorganizowała już w kwietniu, zaledwie trzy miesiące od powstania. Motywem przewodnim była chęć otwarcia lokalnej społeczności, poznania się, wyjścia z domu, zamienieniu kilku słów z osobami, które mieszkają często kilka domów czy dwie ulice dalej. Udało się! Mimo kiepskiej wiosennej pogody, dołączyły do nas dziesiątki mieszkańców Janówki, uśmiechniętych ludzi, którzy odpowiedzieli na nasze zaproszenie do stołu i rozmowy. Włożyłyśmy w ten pierwszy wspólny dzień mnóstwo serca i pracy, ale gdy odpoczywaliśmy po wyjściu ostatnich gości, już czuliśmy, że to dopiero początek. W czerwcu, w pierwszy weekend wakacji, Ja(k)nówka zorganizowała Dzień Dziecka. Były dmuchańce i wizyta lokalnych policjantów pozwalających wsiąść najmłodszym do radiowozu, a dziewczyny z Ja(k)nówki miały ręce pełne roboty – plotły warkoczyki, przyklejały tatuaże i malowały buźki, organizowały tor przeszkód i rozdawały nagrody małym uczestnikom, oraz oczywiście częstowały domowymi ciastami i przekąskami. Znów czuliśmy, że działamy tak, jak mieszkańcy wsi oczekują i znów doskonale się bawiliśmy. Z kolei w ostatni weekend wakacji postawiliśmy na sentymentalne pożegnanie lata. Zorganizowaliśmy lokalny, podwórkowy koncert Zuzanny – wspaniałej piosenkarki, ale też kompozytorki, multiinstrumentalistki i autorki tekstów, wykonującej muzykę z pogranicza folku i poezji śpiewanej. W dekoracjach ze złotożółtych nawłoci i kwiatów topinamburu mieszkańcy Janówki mogli przez chwilę poczuć się jak dzieci biegające po łąkach, których jest jeszcze trochę w naszej wsi. W październiku zrobiliśmy Jesienną Zadymę – spotkanie sąsiedzkie pod znakiem nowo zakupionych wędzarni i grilla oraz rozmaitych potraw z owoców jesieni – dyni, ziemniaków czy grzybów. Uczestnikom musiało bardzo smakować – zniknęło dosłownie wszystko, do ostatniego plasterka, miseczki zupy i kawałka ciasta. Tym razem dziewczyny z Ja(k)nówki wzniosły się na wyżyny umiejętności w tworzeniu dekoracji – uczestnicy robili sobie zdjęcia na tle jesiennej ścianki, a dzieci mogły bawić się kasztanami. Na zaproszenie odpowiedziała marszałek województwa – Joanna Skrzydlewska. Poza dużymi wydarzeniami działamy cyklicznie – w świetlicy spotykają się teraz nasze seniorki, które przy kawie, herbacie i cieście mogą wspólnie spędzać czas i wymieniać doświadczenia. Raz w tygodniu członkinie Koła uczą mieszkańców wsi szydełkowania i dziergania na drutach. Budynek wynajmowany jest też na zajęcia komercyjne – niemal codziennie można w nim uczyć się malarstwa i rysunku, ćwiczyć na zajęciach zdrowego kręgosłupa i pilatesu czy tańczyć zumbę, a pieniądze z wynajmu zasilają budżet sołectwa. Cztery duże imprezy w zaledwie 10 miesięcy działalności – jesteśmy dumne z Ja(k)nówki, z naszej pracy, jej efektów, odzewu ze strony mieszkańców Janówki. Mamy też ciągle zapał i wiarę, że kolejne miesiące i lata przyniosą wspaniały ciąg dalszy, Janówka będzie wsią przyjazną dla mieszkańców, witającą każdego z otwartymi ramionami. Anna Fijałkowska-Dębska Przewodnicząca Ja(k)nówki   Czytaj dalej

25 lat na scenie - „Dankowianie” świętują jubileusz

Zespół Regionalny „Dankowianie” od 25 lat jest ambasadorem kultury ludowej, pisząc piękną historię i prezentując w śpiewie oraz tańcu tradycję swojej rodzinnej miejscowości – Dankowic. 28 czerwca w sali OSP w Dankowicach odbyło się uroczyste świętowanie jubileuszu zespołu. Było to wyjątkowe wydarzenie, które zgromadziło wielu miłośników folkloru pragnących wspólnie uczcić dorobek tego zasłużonego zespołu. Wśród zaproszonych gości znaleźli się m.in. przedstawiciele władz lokalnych oraz instytucji kultury: burmistrz Wilamowic Kazimierz Cebrat, prezes Lokalnej Grupy Działania „Ziemia Bielska” Marian Trela, prezes ABS Banku Spółdzielczego Tomasz Królicki, radny Powiatu Bielskiego Artur Beniowski, radni Dankowic, a także delegacje organizacji sołeckich oraz członkowie-seniorzy zespołu „Dankowianie”. Regionalny Związek Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych w Bielsku-Białej reprezentowała Cecylia Puzoń. Nie zabrakło również przedstawicielek byłej Rady Kobiet i przewodniczących Kół Gospodyń Wiejskich z Hecznarowic, Wilamowic, Zasola Bielańskiego i Starej Wsi, a także „Strażniczek Tradycji” z Pisarzowic, Stowarzyszenia Kobiet Dankowic, Stowarzyszenia Przyjaciół Kaniówka oraz delegacji zespołów z Góry („Górzanie”) i z terenu całej Gminy Wilamowice. Obecne były także zespoły: „Echo” z Hecznarowic, „Zasolanie” z Zasola Bielańskiego, „Wilamowice” z Wilamowic oraz „Pisarzowianki” z Pisarzowic. Podczas jubileuszu uczestnicy mogli wysłuchać wspomnień z działalności zespołu na przestrzeni 25 lat, przeplatanych występami artystycznymi, które spotykały się z gorącymi brawami. Historię zespołu przedstawiła pani Agata Wróblewska – przewodnicząca Stowarzyszenia Kobiet Dankowic. Nie zabrakło gratulacji, kwiatów i upominków – wszystkie składane były na ręce pani Anieli Stańko przez przedstawicieli instytucji oraz organizacji społeczno-kulturalnych obecnych na sali. Szczególne uznanie zdobyła młodzież ze Szkoły Podstawowej w Dankowicach, która – w pięknych krakowskich strojach – uświetniła wydarzenie występem tanecznym, składając w ten sposób symboliczny hołd starszemu pokoleniu artystów. Koncert jubileuszowy był nie tylko okazją do wspomnień, lecz także refleksją nad rolą kultury ludowej w kształtowaniu tożsamości regionalnej. Uroczystość ta pokazała, jak ważne jest pielęgnowanie tradycji i przekazywanie jej kolejnym pokoleniom. Tekst: C. Puzoń Zdjęcia: R. Prochowski, G. Ryszka Czytaj dalej

Trwa przekierowywanie...

Trwa przetwarzanie ...

Twój kłos został poprawnie oddany!

Twój kłos został usunięty!

Wystąpił błąd podczas kłosowania. Twój kłos nie został oddany!

Plik jest zbyt duży, dozwolona wielkośc to max 10MB.

Aktualnie trwa modernizacja sklepu.
Zapraszamy już wkrótce!

Korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies użytkownik może kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszego serwisu internetowego, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje stosowanie plików cookies.

Zamknij