Aktualności

Od redakcji

Dzieci tyją, szkoły odpuszczają ?

Mamy kryzys aktywności Coraz więcej dzieci boryka się z nadmierną masą ciała, a ich sprawność fizyczna pozostawia wiele do życzenia. Szkoły, zamiast motywować do ruchu, coraz częściej przymykają oko na absencję na WF-ie, a rodzice – zamiast wspierać aktywność – wręcz ją ograniczają. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu dzieciaki biegały po podwórkach, grały w piłkę, wspinały się na drzewa. Dziś trudno im wykonać prosty skłon czy przewrót w przód. Statystyki są bezlitosne: odsetek dzieci z nadwagą i otyłością wzrósł z około 10% w latach 90. do ponad 20% obecnie – a niektóre dane wskazują nawet na 30%. WF pod presją – nauczyciele łagodzą wymagania Z powodu pogarszającej się formy uczniów, nauczyciele wychowania fizycznego zmuszeni są do obniżania wymagań. Dzieci nie radzą sobie z ćwiczeniami, które jeszcze dekadę temu nie stanowiły problemu. Wielu nauczycieli przyznaje, że ocena z WF-u coraz częściej zależy bardziej od obecności niż od faktycznych umiejętności. Lawina zwolnień – astma, skrzywienia, "słaba kondycja" Zwolnienia lekarskie z WF-u stały się wręcz normą. Nauczyciele opowiadają o rosnącej liczbie zaświadczeń od pulmonologów (astma), ortopedów (problemy z kręgosłupem), a nawet okulistów i kardiologów. Choć wiele z tych schorzeń wcale nie wyklucza aktywności fizycznej, dzieci znikają z zajęć, zanim na dobre się one rozpoczną. Wielu uczniów otwarcie przyznaje, że... po prostu im się nie chce. Problemy nie tylko zdrowotne U dziewcząt niechęć do ruchu często nie wynika ze stanu zdrowia, a z dbałości o wygląd. Obawy przed rozmazanym makijażem, spoconą skórą czy zniszczonym manicure potrafią skutecznie zniechęcić do ćwiczeń. Kultura siedzenia Źródeł problemu należy szukać również w domach. Dzieci coraz częściej przejmują bierny styl życia swoich rodziców. Zamiast ruchu – ekran. Zamiast spaceru – kolejny odcinek serialu. Jeśli dorośli nie dają dobrego przykładu, trudno oczekiwać, że młodsze pokolenie będzie miało inne nawyki. Fałszywy obraz wyników Mimo wszystko, świadectwa pełne są wysokich ocen – także z WF-u. To jednak tylko iluzja. Po wejściu do szkół średnich, uczniowie nagle zderzają się z rzeczywistością, która brutalnie weryfikuje ich możliwości. Na papierze wszystko wygląda świetnie. W praktyce – dzieci nie potrafią wykonać podstawowych ćwiczeń – mówią nauczyciele. – Zamiast motywować do ruchu, system oświaty niechcący cementuje bierność.   Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

Festiwal „A kto nam zabroni” w Wiśle – muzyka, pasja i srebrna energia!

To było cudowne wydarzenie. W Wiśle nie dało się nie zauważyć radości – ze sceny Amfiteatru im. Stanisława Hadyny rozbrzmiewały muzyka, śpiew i śmiech, które wypełniły cały park i jego okolice. Wszystko za sprawą Festiwalu „A kto nam zabroni” – wyjątkowego wydarzenia odbywającego się w ramach projektu Silver Silesia. Festiwal to przede wszystkim święto aktywności i talentu seniorów. Jego głównym celem jest pokazanie, że emerytura to nie koniec przygód, a dopiero początek nowych pasji! Do Wisły zjechało aż 38 wykonawców: zespoły regionalne, wokalne, taneczne, soliści oraz recytatorzy – wszyscy pełni zapału i gotowi do zaprezentowania swoich artystycznych umiejętności. Konkurs odbywał się w czterech kategoriach: taniec, muzyka, słowo i rękodzieło. Był to już trzeci i finałowy przystanek festiwalowej trasy (po Dąbrowie Górniczej i Częstochowie). Gminę Wilamowice godnie reprezentowały dwa zespoły: Zespół Śpiewaczy „Echo” z Hecznarowic oraz Zespół Regionalny „Pisarzowianki”. Na scenie dali z siebie wszystko – zarażali energią, uśmiechem i piękną muzyką. W trakcie wydarzenia można było również podziwiać wyjątkowe prace rękodzielnicze, które rywalizowały w konkursie. Pojawił się także znany i lubiany kucharz, restaurator oraz osobowość telewizyjna – Remigiusz Rączka, który przyciągnął tłumy fanów. Wieczór zakończył się koncertem gwiazdy – Damiana Holeckiego. Występ porwał wszystkich – parkiet pod sceną był pełen tańczących i śpiewających uczestników. Nikt nie myślał o powrocie do domu, tym bardziej, że pogoda dopisała, a atmosfera była po prostu magiczna. Wracając do autobusu, każdy miał w sobie niezmierzone pokłady pozytywnej „srebrnej” energii i poczucie, że tego dnia wszyscy byli zwycięzcami. Organizatorzy wydarzenia: Wojciech Saługa – Marszałek Województwa Śląskiego, Śląskie. Pozytywna Energia, Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej Województwa Śląskiego. Partnerzy: Wiślańskie Centrum Kultury, Uniwersytet Jana Długosza w Częstochowie, Pałac Kultury Zagłębia, Muzeum – Górnośląski Park Etnograficzny w Chorzowie, Wodociągi Ziemi Cieszyńskiej. Tekst: C. Puzoń Zdjęcia: Martyna   Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

Wieś z chłopa nie wyjdzie…

Znają Państwo powiedzenie: „Chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy”. Niektórzy takim określeniem czują się obrażeni, inni poniżeni, aczkolwiek taki odruch ostatnio, jakby zanikał. W moim przypadku, jak w tytule – wieś ze mnie nie wyszła, a to chyba dlatego, że w mieście spędzałem mniej czasu niż na wsi.             Miasto było dla mnie sypialnią, bo w okresie pracy zawodowej większość dnia spędzałem na wsi z młodzieżą, kobietami i „chłopami” na terenie kilku gmin w powiecie.   Jak mało kto poznałem ich mentalność, a niektórzy sami obnażyli swe oblicze i dlatego pozwalam sobie co nieco pochwalić i niestety co trzeba skrytykować.     Nie akceptuję chamstwa, obłudy i hipokryzji, a wobec osób nadużywających takie cechy czuje wręcz obrzydzenie, szczególnie wobec tzw. „chorągiewek”.     To tacy, którzy zmieniają swe upodobania niemalże wrodzone poglądy i charakter, jak chorągiewki na wietrze. Dla mnie człowiek powinien mieć wartość jak moneta, bez względu czy widzimy jej rewers, czy awers.    Niestety, ja zauważam coś innego…Czy Państwo widzą to samo, co ja – czy podzielają Państwo moją opinię?     Nie tak dawno, niemal w każdym gospodarstwie były krowy, trzoda, drób… była sieć sklepów i punkty skupu produktów rolnych, gwarantujących zbyt mleka, mięsa, zbóż, ziemniaków. Jak szybko zmienił się krajobraz wsi, infrastruktura, estetyka podwórek i tzw. „chłoporobotnika” wizerunek.    Nie tak dawno słyszało się na wiejskich zebraniach pytania wyrażające krytykę: „Jak to jest, żeby litr mleka kosztował mniej, niż litr gazowanej wody”? Żeby kupić litr „ropy” paliwa do ciągnika, trzeba sprzedać dwa litry mleka…to absurd wykrzykiwano !   Jaka jest dziś relacja cen w porównaniu do cen sprzed kilkudziesięciu lat?  To wiedzą hodowcy, dziś właściciele farm, których jest średnio jeden w gminie, a statystycznie jeden na 11-14 tys. mieszkańców wsi.    A co my – mieszkańcy wsi? Mamy wszelkie produkty, jakie chcemy, także mleko w kartonach przydatne do spożycia przez 21 dni. Nie jest problemem, że z tego mleka nie uzyskamy kwaśnego, bo w sklepach kefiru pod dostatkiem. Jest maślanka i śmietany o zróżnicowanym procencie oraz wszelkie twarożki. Biorąc pod uwagę częste promocje, no to pozostaje współczuć babciom ich trudu i znoju.    Czy na pewno wszyscy współczują, czy może czegoś żałują?  Wiarygodną odpowiedzią może być opinia o dawnym przetwórstwie mięsa w postaci kiełbas, salcesonów, wędzonych boczków i szynek. Dzisiejsze wypełnione w pełni wędlinami, niemal pękające w szwach gabloty chłodziarek w marketach, to jakby jednolity wyrób, a może smak nam się zmienił?      Niewiele zmieniły się pola i lasy, ale „od oka”. Pola w znacznym stopniu są dzierżawione i tylko kwestia czasu, aby znikły miedze, na których trzymane na postronkach krówki ponad pół wieku temu pasały osoby starsze.    Dziś kobiety mieszkające na wsi, to nie „kobity ze wsi”, nie „wiejskie baby”, to Panie w swej aparycji nieróżniące się od mieszkanek miast, niekiedy lepiej się prezentujące stylem ubioru i makijażu. Dziś mieszkanki wsi postrzegamy, jako Panie zorganizowane w Stowarzyszeniach, Kołach Gospodyń Wiejskich.   Mimo, że w czasach PRL organizacje KGW istniały ( ich rodowód to 1866 r.) to te dzisiejsze są finansowo bardzo dowartościowane. Te dawniejsze organizacje, które znam, z którymi w pewnym sensie współpracowałem, były ideologicznie bliskie swej statutowej roli. Bardzo dużo inicjatyw i działań podyktowanych było potrzebami lokalnych mieszkańców, szczególnie nakierowanych na potrzeby gospodyń i wiejskich dzieci. Kobiety uaktywniały swe środowiska poprzez kursy, szkolenia, poprzez konkursy gospodynie (mieszkanki wsi) ze sobą rywalizowały, poprzez prenumeratę czasopism dla kobiet realizowano zagadnienia oświatowe, organizowano wakacyjną opiekę nad dziećmi tzw. dziecińce, prowadzono wypożyczalnie naczyń oraz rozprowadzano wśród rolników kurczęta, nasiona, paszę.      Tych działań nie dofinansowywało Państwo, jak dzieje się to obecnie. Stroje ludowe w duchu patriotyzmu wyrażały region, a dzisiejsze stroje są wyrazem własnych gustów, pomysłów i tzw. „widzimisię” ( gdy wśród 12-ki, 11 ma spódnice do pół łydki, a jedna mini, to jak to rozumieć )      Dziś trendem w działalności KGW są kulinaria, bo sprzyja temu polityczny klimat. Nie rozumiem, dlaczego od kilku dekad rządzący, nie dopatrują się potrzeby troski o zachowanie lokalnych pamiątek.       Zastanawiam się, czy od wielu lat zmasowane działania z ogromnym dofinansowaniem organizacji kobiecych na rzez rzekomej ludowej tradycji ukierunkowanej wyłącznie na zagadnienia kulinarne, nie są działaniami dywersyjnymi obcych służb.        Znamy z historii, jak jedli pili i popuszczali pasa ( początek XVIII wieku ). Wiemy, że w 1772 r. skończyło się to rozbiorem Polski. Czy nie grozi nam to kolejny raz, gdy dzisiejsze polityczne spory poddamy głębszej analizie?        Zamiast zadbać i zabezpieczyć pozostające w wielu domach, rodzinach pamiątki w postaci dokumentów, zdjęć- nikt nie dostrzega zagrożenia ich utraty?  W czym tkwi problem, aby poprzez działające organizacje, powstające świetlice tworzyć kroniki, biografie miejscowości z zachowaniem pamięci o osobach szczególnych uzdolnień, kwalifikacji lub twórczego dorobku ująć w wybranej formie?  Może wystarczyło by wygospodarować szufladę, półkę w szafie, by przechować pamiątki minionych czasów, jeżeli tak dużo słyszymy o tym, że mamy szacunek do naszych babć – czy tylko w obszarze kulinarnym?      Szanowne Panie – czy nie ośmieszacie się swymi wypowiedziami o rzekomych produktach tworzonych na bazie notatek babć? Kiedykolwiek jestem na festynie gdzie rywalizują w konkursach kulinarnych „gosposie” i podkreślają, iż produkt jest tradycją, to pytam: która z członkiń może sprzedać jajka od własnych kurek? Pytaniem takim wzbudzam zaskoczenie i słyszę odpowiedź, że one jajka kupują.  Kupują także mleko, śmietanę, makaron, smalec, wszelkie wyroby wędliniarskie i oczywiście chleb, aby serwować pajdy chleba ze smalcem i plasterkiem ogórka – nie kiszonego we własnym gospodarstwie i nie ze sklepu – kupują, jak mówią w marketach  ( pomijam nazwę ).     Pamiętam, jak pół wieku temu podczas dożynek, gdy cenzurowano to i owo, zespoły śpiewacze nie szczędziły krytyki wobec lokalnych włodarzy. Krytyki nie szczędziły kabarety, a dziś gdy mamy demokrację i ogrom politycznych sporów, ludowe zespoły nie podejmują krytyki żadnej partii od kilkunastu lat. Mimo, że politycznych dyskusji  z jaskrawymi i zróżnicowanymi opiniami w rodzinach jest „pod sufit”, to ludzie zachowują się, jak wspomniane wcześniej chorągiewki.         Czy członkinie organizacji kobiet wdzięczne za finansowe wsparcie robią to co robią, bo taka koniunktura, taka moda i zapotrzebowanie, a przy tym jest wesoło,  bo „pijmy żywcem, aż się okocim”, ma swój sens.     Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego jest tak głęboki upadek kulturowych wartości, szacunku do autentycznej ludowej tradycji.     Szacunek do wartości patriotycznych jest zauważalny, ale wskazane kwestie w obszarze ludowej kultury, są moim zdaniem zaniedbaniem resortu rolnictwa.    Moja wieś i moje miasto, niczym jak tytuł kwartalnika są nierozdzielne. Choć mieszkam w mieście, to pochodzenia ze wsi nie da się pominąć, bynajmniej mnie.    Dostrzegam plusy i minus i co gorsze wiele znaków zapytania, wiele niewiadomych, które pozornie łatwe do rozwiązania, rozwiązywane nie są – i dylemat – dlaczego?  Może czytelnicy mają własne przemyślenia, sugestie. Jeśli tak - podzielcie się Państwo poprzez Redakcję nie tylko ze mną.     Niech piszą Ci, co ze wsi nie wyjdą oraz Ci, którzy ze wsi wyszli, ale wieś jest w nich nadal dosłownie i przenośni.                                                                            Marian Kwiecień     Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

0 0

Od redakcji

0 0

Od redakcji

Blaski i cienie życia na emigracji...

Donald Edward Pienkos, emerytowany profesor Nauk Politycznych Uniwersytetu Wisconsin w Milwaukee. Jest polsko-amerykańskim historykiem specjalizującym się w naukach politycznych i historii środowiska polsko-amerykańskiego w USA.  Odznaczony został Krzyżem Oficerskim Zasługi przez Prezydenta RP w listopadzie 2010 roku. Został wybrany Honorowym Marszałkiem Parady Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago.  Urodził się Pan podczas II wojny światowej w polskiej rodzinie w Chicago. Jaki wpływ na Pana życie wywarło polskie pochodzenie? Urodziłem się w 1944 roku. Moi dziadkowie przybyli do Stanów Zjednoczonych z galicyjskich wiosek, które znajdowały się w monarchii austro-węgierskiej jeszcze przed I wojna światowa i osiedlili się w Chicago. Byli częścią tej wielkiej „fali” emigracji (1890-1914) z Polski podzielonej w rozbiorach. Wspólnie układali życie dla siebie i swoich dzieci, tworzyli pierwsze wielkie instytucje amerykańskiej Polonii, setki kościołów i parafii, wspaniale braterskie stowarzyszenia, a także polskojęzyczne pisma drukowane.   Moi dziadkowie, Józef Świerczek i Ewa Michalczewska pochodzili z regionu Tarnowa, ze wsi  Podlesie Dębowa i Gorzyce, pobrali się w Chicago w 1914 r. Moja mama, Stefania (Stella, 1918-2001) była druga z pięciorga dzieci. Moj dziadek, pracował w wielkiej fabryce dźwigów.  Należeli do parafii św. Pankracego. Dziadkowie ze strony ojca, Walenty Pienkos, kowal w Przybyszówce w okolicy Rzeszowa i Franciszka Surman, z Woli Ocieka koło Dębicy, pobrali się w 1914 w Chicago i też mieli pięcioro dzieci. Moj tata, Edward (1920-1999) był ich drugim dzieckiem. Początkowo mieszkali na północnej stronie miasta, po czym przenieśli się w okolice kościoła św. Jacka. Dziadek Walenty przybył do USA w 1912, by uniknąć poboru do armii austriackiej, gdyż zanosiło się na wojnę z Rosja, a kowale byli powoływani w pierwszej kolejności.  W 1958 roku odwiedził rodzinę w Polsce.  Stosunki z rodziną ożyły znacznie, w 1968, kiedy ja z żona studiowaliśmy w Polsce. Mamy kontakt do dzisiaj.  Dwóch moich braci, Edward i Marek oraz ja, wychowaliśmy się w dużej rodzinie, której spotkania rodzinne liczyły ponad pięćdziesiąt osób. W większości porozumiewaliśmy się w języku polskim. Było polskie, pyszne jedzenie, słodycze i tradycyjnie dominowała polka. Uwielbiałem muzykę „Małego Władzia – Lil’ Wally”, dlatego też nauczyłem się grać na akordeonie. Byliśmy otoczeni polskością, z czego wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, to było naturalne. Nie mieszkaliśmy jednak w typowo polskiej dzielnicy, aczkolwiek miałem w szkole kolegów polskiego pochodzenia. W tamtych czasach, lata 40 i 50, w rodzinie nie mówiło się wiele o Polsce, nie uczyliśmy się o Polsce w szkole. Krótko mówiąc czasy, w jakich dorastałem zaznaczały się tym, że my byliśmy już „trzecią generacją emigrantów” i wszyscy byli jednakowi - Polacy i nie-Polacy. Byliśmy całkowicie zintegrowani z „głównym nurtem amerykańskiego życia”. Było to dla nas dobre, bo pozwoliło nam osiągnąć wiele i odnieść sukcesy zawodowe.  Studiował Pan w Polsce? Jaka była Pana percepcja kraju rodzinnego Pana dziadków? W październiku 1964 roku poznałem moją przyszłą żonę, Angele Mischke, która ukończyła historię Polski i Rosji. Pobraliśmy się w 1967 roku tuż przed wyjazdem do Polski na roczne studia. Pobyt w Polsce to wspaniale doświadczenie. Zajmowaliśmy się badaniami naukowymi, ale także podróżowaliśmy przez Polskę. Byliśmy też w Rosji, widzieliśmy Mur Berliński, poznaliśmy wspaniałych ludzi i nawiązaliśmy trwale przyjaźnie. To była moja pierwsza wizyta do Polski, a potem odbyliśmy ich jeszcze piętnaście.  Czy Pana rodzina była zaangażowana w działalność polonijna?  W 1970 roku zostałem członkiem Związku Narodowego Polskiego, braterskiej firmy ubezpieczeniowej. Cała moja rodzina ma członkostwo w ZNP. W 1978 roku poznałem Alojzego Mazewskiego, prezesa ZNP i Kongresu Polsko-Amerykańskiego. Był to wspaniały człowiek i wyjątkowy lider polonijny. Poprosił mnie o napisanie historii ZNP w związku z nadchodzącą 100. rocznica istnienia organizacji, w 1980 roku. Książkę ukończyłem w 1984 roku. Była to pierwsza praca naukowa w języku angielskim na temat jednej z głównych polonijnych organizacji. Praca została nagrodzona państwową nagroda. Prezes Mazewski zachęcił mnie także do kandydowania na pozycje w zarządzie ZNP i do napisania historii Kongresu Polonii Amerykańskiej. Zostałem wybrany do zarządu Związku w 1987 roku i pełniłem funkcję przez osiem lat. Napisałem także historię innej organizacji polonijnej - Sokolstwo Polskie w Ameryce. W 1995 roku wraz z małżonką rozpocząłem pisać pracę o historii Związku Polek w Ameryce, dziś niestety nieistniejącej organizacji. Wszystkie te organizacje były wspaniałe i miały na celu polepszanie sytuacji Polski i Polonii. Uważam, że każdy kto jest polskiego pochodzenia powinien należeć do którejś z polonijnych organizacji.  Dlaczego został Pan historykiem?  Kiedy rozpocząłem naukę w niższym Seminarium Quigley, szkole średniej pod patronatem Archidiecezji Chicagowskiej, zacząłem być świadomy swojej etniczności. W tej ogromnej szkole było 1200 uczniów. To to mój nauczyciel angielskiego polecił mi przeczytać „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Choć nie miałem pojęcia ani o powieści, ani o jej autorze, byłem urzeczony tą lekturą i natychmiast sięgnąłem po pozostałe części Trylogii, które były jeszcze bardziej fascynujące. W trzeciej klasie wraz z kolegami polskiego pochodzenia zostaliśmy umieszczeni w jednej klasie i uczyliśmy się języka polskiego pod kierunkiem księdza Tadeusza Jakubowskiego, późniejszego biskupa Archidiecezji Chicagowskiej.   Później, w 1964 roku rozpocząłem studia na Uniwersytecie Wisconsin w Madison i studiowałem Historie Związku Sowieckiego i Wschodniej Europy. Prace magisterską napisałem na temat niepowodzenia kolektywizacji rolnictwa w Polsce - rządzonej przez komunistów, do której używałem materiałów w języku polskim. Pod okiem profesora Edmunda Zawackiego z Wydziału Języków Słowiańskich nie tylko pogłębiłem znajomość języka polskiego, ale także otrzymałem stypendium Fundacji Kościuszkowskiej do zrobienia badań do pracy doktorskiej w Polsce, która robiłem pod kierunkiem wspaniałego naukowca prof. Johna Armstronga.   Dzięki wsparciu prof. Armstronga otrzymałem pozycję wykładowcy na Uniwersytecie Wisconsin w Milwaukee w 1969 roku, gdzie pracowałem do 2013 roku. Był Pan zaangażowany w Kongresie Polsko-Amerykańskim, a poprzez to odegrał Pan ważną role we wstąpieniu Polski do NATO. Po śmierci prezesa Mazewskiego, w 1988 roku, jego następcą został prezes Moskal. Pod jego dyrekcją aktywnie działałem nad wejściem Polski do NATO. Było to bardzo ważne dla Polski po 1989 roku, wolnej już od komunistów. Dzisiaj Polska nie tylko dobrze funkcjonuje, ale także ma zapewnione bezpieczeństwo przez NATO i przynależność do Unii Europejskiej. A tak nawiasem mówiąc, jestem jedynym autorem, którego prace oddały kredyt Polonii Amerykańskiej i Kongresowi Polonii Amerykańskiej za jego wkład w wejście Polski do NATO. Aż trudno w to uwierzyć!  Przez wszystkie lata pracy na uniwersytecie uczyłem o Rosji, Polsce, Wschodniej Europie i Polonii Amerykańskiej. Byłem dumny z tego, że byliśmy w stanie otworzyć Wydziały Studiów Rosyjskich, Europy Wschodniej i Polski, a także organizowaliśmy wyjazdy dla studentów do Polski i Rosji. Jestem także zaangażowany w dwóch naukowych organizacjach dedykowanych studiom o Polsce: Polski Instytut Naukowy w Ameryce i Polsko-Amerykańskie Stowarzyszenie Historyczne oraz wspieram prace Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Yorku.  Moje zaangażowanie w propagowaniu dziedzictwa polskiego jest zakorzenione w wielu rzeczach – pochodzeniu mojej rodziny, mojemu życiu z ukochaną żoną Angelą, mojej nauce w szkole średniej i na studiach, czasowi spędzonemu w Polsce oraz zaangażowaniu w organizacjach polonijnych i naukowych.  Jak wyglądała Polonia w latach 40, 50, 60? Od lat 50-tych znaczenie Polonii – osób, które miały polskie pochodzenie, ulegało zasadniczym zmianom. Prze rokiem 1950 słowo „Polonia” zasadniczo znaczyło „emigranci i ich urodzone w Ameryce dzieci,” w większości emigranci pierwszej generacji to ci, którzy przybywali do Ameryki na początku XX. wieku. Byli oni zatrudnieni w fabrykach i w przedsiębiorstwach miejskich, relatywnie mało pracowało się na roli. Niewielu miało ukończoną szkole średnią. Większość zamieszkiwała dzielnice zaludnione przez Polaków w Chicago, Detroit, Milwaukee, Nowym Yorku, czy Buffalo. Język polski był ważnym faktorem zarówno wśród społeczności, jak i w wielu organizacjach i blisko w 1000 kościołach oraz parafiach, a także w publikacjach. Polacy głównie popierali partię demokratyczna i jej ruch robotniczy. W latach 60-tych Polonia ulega zasadniczej zmianie. Coraz więcej młodych Polonusów kształciło się na wyższych uczelniach, a także podejmowało prace w lepiej wykwalifikowanych zawodach: nauczycieli, służby społecznej, policjantów, strażaków, a także zajmowali kierownicze stanowiska. Widać było coraz więcej osób polskiego pochodzenia w życiu politycznym Ameryki. W 1959 i 1960 czterech Polaków zostało kongresmanami. To był Edward Derwiński, John Kluczyński, Roman Puciński i Dan Rostenkowski. W 1968 Senator Edmund Muskie z Maine był nominowany na wiceprezydenta. Prof. Zbigniew Brzeziński miał ogromne wpływy w Washingtonie, będąc doradcą politycznym prezydenta. Wtedy także wzrosło uprzedzenie antypolskie, ku zaskoczeniu społeczności polskiego pochodzenia, która uważała się za jednakowo dobrych, tak jak Amerykanie.  Polonusi wyprowadzają się więc z typowo polskich dzielnic, opuszczają polskie kościoły, a także organizacje. Był to także początek końca języka polskiego wśród tzw. Starej Polonii.  Oczywiście Polacy przybywali nadal do Ameryki. Największe fale przypadły na lata 80, niektórzy wstępowali do organizacji polonijnych.  Aktualnie szacuje się, że w USA mieszka 10 milionów Amerykanów polskiego pochodzenia, z czego zaledwie 4% urodziło się w Polsce. Znajomość języka polskiego słabnie, a małżeństwa międzyetniczne są bardzo popularne. Być może milion Amerykanów polskiego pochodzenia ma solidne więzi z Polska poprzez język, czy rodzinę w Polsce. Praktycznie wszyscy są ścisłe zintegrowani w życiu amerykańskim. Krótko mówiąc reprezentują historie wielkiego amerykańskiego sukcesu. Politycznie Polonusi, którzy jeszcze w 1960 roku głosowali na demokratów (80% do 20% na Johna Kennedy’ego), dzisiaj są równo podzieleni pomiędzy dwie partie demokratów i republikanów. Częściowo dzięki identyfikowaniu się z religią katolicką i spadkiem przynależności do związków zawodowych.  Dzisiaj wyzwaniem dla polonijnych organizacji jest znalezienie programów, które dotarłyby do Polonii, by zainteresować je związkiem z nimi poprzez uznanie dla dziedzictwa, wspomnień rodzinnych, przyjemność z polskiego jedzenia, a także związku z kościołem. Przykładami takich działań jest Polski Festiwal w Milwaukee, w którym uczestniczy na przestrzeni trzech dni ponad 40,000 ludzi czy Parada Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago – cóż za wspaniale wydarzenie! Innym świetnym sposobem jest promowanie podroży do Polski, kraju naszych przodków. Zobaczyć to uwierzyć! Polska jest piękna, a jej obywatele tacy przyjaźni.  Tu jest świetne miejsce do działania dla władz polskich. Do tej pory organizacje polonijne fantastycznie prezentowały sprawę polską wśród Amerykanów. Teraz kolej na Polskę, by przejęła tę rolę.  Musze wspomnieć, że w 2001 roku byłem zaangażowany w sprowadzenie wystawy "Leonardo da Vinci and the Splendor of Poland" do Milwaukee, Huston i San Francisco. Obejrzało ją ponad 400,000 osób. My, naukowcy, możemy prowadzić wykłady o kulturze, ale większe znaczenie odegrałyby wydarzenia takie jak ta wystawa, które przyciągnęłyby wielu widzów z różnych środowisk. A więc, Polsko, teraz Twoja kolej! Pana książka “For Your Freedom Through Ours: Polish American Efforts on Poland's Behalf 1863-1991” (1991) to historia zorganizowanego wysiłku Amerykanów polskiego pochodzenia i ich aspiracje do niepodległości politycznej Polaków.  Jak to się stało, że zainteresował Pana ten temat? Skąd czerpał Pan materiały? Zajęło mi trzy lata, by napisać historię Kongresu Polsko-Amerykańskiego. Ucieszyłem się bardzo, że ukończyłem ją właśnie, gdy rozpadł się Związek Radziecki. Był to rezultat wysiłków Polaków: Jana Pawła II, ruchu Solidarności, a także Polonii. Szczęśliwie miałem ogrom materiałów, a także wywiadów ze wspaniałymi ludźmi, co ułatwiło moją pracę. Ale wiesz co? Ta historia jest ignorowana i niedoceniona przez wielu Amerykanów polskiego pochodzenia, przez wielu Amerykanów i zbyt wielu amerykańskich naukowców. Oprócz mojej publikacji, nie istnieje żadna inna na temat roli i znaczenia Kongresu Polsko-Amerykańskiego i Polonii w nie siłowym wyzwoleniu Polski spod jarzma Sowietów.  To okropne, że te fakty historyczne i troska Polonii o losy Polski jest nieznana i lekceważona. To bardzo przykre! W tym roku otrzymał Pan tytuł Honorowego Marszałka Parady Dnia Konstytucji 3 Maja w Chicago, największej parady polskiej. Jak Pan odebrał te nominacje? Co czuł Pan podczas tej uroczystości? Będąc Honorowym Marszałkiem tegorocznej Parady Dania Konstytucji 3 Maja było wspaniałym przeżyciem i doświadczeniem. Sama parada była tak okazała, że zapierało dech obserwując wszystkie grupy maszerujące przed trybuną. Tylu uczestników, tylu obserwujących! Biel i czerwień w całym mieście. To był dla mnie ogromny honor, być wyróżnionym obok Wielkiego Marszalka, Jego Ekscelencji Biskupa Andrzeja Wypycha, Profesora Zbigniewa Kruszewskiego oraz wszystkich innych wspaniałych osób. Na zakończenie, co chciałby Pan powiedzieć czytelnikom kwartalnika “mojaWieś mojeMiasto”?  W 2012 roku celebrowaliśmy z naszymi krewnymi podczas dwudniowych obchodów setną rocznice emigracji naszego dziadka Walentego z Polski do Ameryki. Udział w tym wydarzeniu wzięło 18 członków naszej rodziny z USA i 70 osób z Polski. Nasz obiad w Rzeszowie trwał 9 godzin. Obejrzeliśmy wspólnie film o naszej rodzinie. Teraz jest na YouTube, polecam. Następnego dnia mieliśmy specjalną mszę świętą w pięknym kościele św. Mikołaja w Przybyszówce, która była celebrowana przez 4 księży. Jesteśmy takimi szczęśliwcami, że mamy ścisłe więzy rodzinne w Polsce.  Wywiad i tłumaczenie  Lucja Mirowska-Kopec   Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

To jest Koło Ja(k)onówka!

Janówka to sołectwo w gminie Andrespol w powiecie łódzkim wschodnim, kilka kilometrów od granic stolicy województwa. Wieś liczy nieco ponad 1000 mieszkańców. Choć jeszcze 50 lat temu było tu kilkanaście gospodarstw, teraz kury czy krowy ma trzech gospodarzy, pola uprawia jeden. Za to w ostatnich dwóch dekadach liczba mieszkańców podwoiła się, a domy jednorodzinne zaczęły wyrastać na dotychczasowych działkach letniskowych, ziemiach ornych i łąkach. Całkowicie zmieniła się też struktura ludności – do dotychczasowych kilkunastu rodzin mieszkających tu co najmniej od czasów II wojny światowej dołączyła rzesza „napływowych” – głównie młodych z pobliskiej Łodzi, szukających dogodnego miejsca na spokojne życie rodzinne. Janówka jest doskonale położona – do centrum Łodzi można dotrzeć samochodem w 30 minut, na dworzec Łódź Fabryczna pociąg dojeżdża w kwadrans, mniej więcej tyle samo zabiera dotarcie do krzyżujących się pod Strykowem autostrad. Jednocześnie wieś graniczy ze spektakularnym rezerwatem bukowym, który o każdej porze roku zachęca do spacerów i innych aktywności na zewnątrz. Okazało się jednak, że mimo tych zalet jest coś, czego mieszkańcom wsi – zarówno tym żyjącym tu od pokoleń, jak i całkiem nowym brakuje. Tym czymś jest poczucie przynależności do lokalnej wspólnoty. Wszystko zaczęło się równo rok temu – w grudniu 2023 roku. Spotkanie z sołtysem i radą sołecką, opowiadających o planach gminy wobec Janówki przerodziło się w dyskusję na temat funkcjonującej tu od lat świetlicy wiejskiej. „Funkcjonującej” to za dużo powiedziane – świetlica była otwierana raz w tygodniu na próby lokalnego zespołu ludowego, a w niektóre weekendy była wynajmowana na organizację przyjęć rodzinnych. Obecni na spotkaniu zgodzili się, że nadszedł czas zmian. Tym sposobem niecały miesiąc później powstała Ja(k)nówka Koło Gospodyń Wiejskich w Janówce. Koło założyło początkowo 12 kobiet, zostało zarejestrowane w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, otrzymało NIP i REGON, zostało wpisane do Ewidencji Producentów prowadzonej przez ARiMR. Te 12 kobiet – mieszkanek Janówki – wspaniale oddaje różnorodność, która mogłaby być sloganem Koła. Część z nich wywodzi się z rodzin mieszkających we wsi z dziada-pradziada, część jest tu od dekady, inne zaledwie od roku czy dwóch. Różni je wiek – niektóre mają zaledwie po 30 lat, inne są już na emeryturze. Kilka nie ma dzieci, inne są młodymi matkami czy matkami nastolatków, jeszcze inne – babciami. Wszystkie połączyła wspólna idea. Chciałyby Janówka stała się miejscem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – i ten, który chce pomagać, organizować, dzielić się swoją wiedzą i umiejętnościami, ale też ten, który oczekuje wsparcia, zaopiekowania, czasem wyjścia dl ludzi. Jak napisałam, jest nas we wsi nieco ponad tysiąc. Przecież to nie tak dużo – pewnie wszyscy znamy się chociaż z widzenia, mijamy się na ulicy, w autobusie i w pociągu, odprowadzamy dzieci do przedszkola czy szkoły, robimy zakupy w tym samym lokalnym sklepie. Te 12 „Matek Założycielek” uwierzyło, że możemy poznać się nieco bliżej, spędzić wspólnie czas, zrobić coś dobrego i doskonale się przy tym bawić. Jednak to, co stało się w kolejnych miesiącach, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Na każdym kolejnym spotkaniu Koła dopisywałyśmy kolejne członkinie, a wkrótce również członków. Obecnie Koło zbliża się już do 80 uczestników i (szczęśliwie) końca tej powszechnej mobilizacji nie widać. Zaczęliśmy planować wspólne działania – pierwszym z nich był Dzień Sąsiada, który Ja(k)nówka zorganizowała już w kwietniu, zaledwie trzy miesiące od powstania. Motywem przewodnim była chęć otwarcia lokalnej społeczności, poznania się, wyjścia z domu, zamienieniu kilku słów z osobami, które mieszkają często kilka domów czy dwie ulice dalej. Udało się! Mimo kiepskiej wiosennej pogody, dołączyły do nas dziesiątki mieszkańców Janówki, uśmiechniętych ludzi, którzy odpowiedzieli na nasze zaproszenie do stołu i rozmowy. Włożyłyśmy w ten pierwszy wspólny dzień mnóstwo serca i pracy, ale gdy odpoczywaliśmy po wyjściu ostatnich gości, już czuliśmy, że to dopiero początek. W czerwcu, w pierwszy weekend wakacji, Ja(k)nówka zorganizowała Dzień Dziecka. Były dmuchańce i wizyta lokalnych policjantów pozwalających wsiąść najmłodszym do radiowozu, a dziewczyny z Ja(k)nówki miały ręce pełne roboty – plotły warkoczyki, przyklejały tatuaże i malowały buźki, organizowały tor przeszkód i rozdawały nagrody małym uczestnikom, oraz oczywiście częstowały domowymi ciastami i przekąskami. Znów czuliśmy, że działamy tak, jak mieszkańcy wsi oczekują i znów doskonale się bawiliśmy. Z kolei w ostatni weekend wakacji postawiliśmy na sentymentalne pożegnanie lata. Zorganizowaliśmy lokalny, podwórkowy koncert Zuzanny – wspaniałej piosenkarki, ale też kompozytorki, multiinstrumentalistki i autorki tekstów, wykonującej muzykę z pogranicza folku i poezji śpiewanej. W dekoracjach ze złotożółtych nawłoci i kwiatów topinamburu mieszkańcy Janówki mogli przez chwilę poczuć się jak dzieci biegające po łąkach, których jest jeszcze trochę w naszej wsi. W październiku zrobiliśmy Jesienną Zadymę – spotkanie sąsiedzkie pod znakiem nowo zakupionych wędzarni i grilla oraz rozmaitych potraw z owoców jesieni – dyni, ziemniaków czy grzybów. Uczestnikom musiało bardzo smakować – zniknęło dosłownie wszystko, do ostatniego plasterka, miseczki zupy i kawałka ciasta. Tym razem dziewczyny z Ja(k)nówki wzniosły się na wyżyny umiejętności w tworzeniu dekoracji – uczestnicy robili sobie zdjęcia na tle jesiennej ścianki, a dzieci mogły bawić się kasztanami. Na zaproszenie odpowiedziała marszałek województwa – Joanna Skrzydlewska. Poza dużymi wydarzeniami działamy cyklicznie – w świetlicy spotykają się teraz nasze seniorki, które przy kawie, herbacie i cieście mogą wspólnie spędzać czas i wymieniać doświadczenia. Raz w tygodniu członkinie Koła uczą mieszkańców wsi szydełkowania i dziergania na drutach. Budynek wynajmowany jest też na zajęcia komercyjne – niemal codziennie można w nim uczyć się malarstwa i rysunku, ćwiczyć na zajęciach zdrowego kręgosłupa i pilatesu czy tańczyć zumbę, a pieniądze z wynajmu zasilają budżet sołectwa. Cztery duże imprezy w zaledwie 10 miesięcy działalności – jesteśmy dumne z Ja(k)nówki, z naszej pracy, jej efektów, odzewu ze strony mieszkańców Janówki. Mamy też ciągle zapał i wiarę, że kolejne miesiące i lata przyniosą wspaniały ciąg dalszy, Janówka będzie wsią przyjazną dla mieszkańców, witającą każdego z otwartymi ramionami. Anna Fijałkowska-Dębska Przewodnicząca Ja(k)nówki   Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

25 lat na scenie - „Dankowianie” świętują jubileusz

Zespół Regionalny „Dankowianie” od 25 lat jest ambasadorem kultury ludowej, pisząc piękną historię i prezentując w śpiewie oraz tańcu tradycję swojej rodzinnej miejscowości – Dankowic. 28 czerwca w sali OSP w Dankowicach odbyło się uroczyste świętowanie jubileuszu zespołu. Było to wyjątkowe wydarzenie, które zgromadziło wielu miłośników folkloru pragnących wspólnie uczcić dorobek tego zasłużonego zespołu. Wśród zaproszonych gości znaleźli się m.in. przedstawiciele władz lokalnych oraz instytucji kultury: burmistrz Wilamowic Kazimierz Cebrat, prezes Lokalnej Grupy Działania „Ziemia Bielska” Marian Trela, prezes ABS Banku Spółdzielczego Tomasz Królicki, radny Powiatu Bielskiego Artur Beniowski, radni Dankowic, a także delegacje organizacji sołeckich oraz członkowie-seniorzy zespołu „Dankowianie”. Regionalny Związek Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych w Bielsku-Białej reprezentowała Cecylia Puzoń. Nie zabrakło również przedstawicielek byłej Rady Kobiet i przewodniczących Kół Gospodyń Wiejskich z Hecznarowic, Wilamowic, Zasola Bielańskiego i Starej Wsi, a także „Strażniczek Tradycji” z Pisarzowic, Stowarzyszenia Kobiet Dankowic, Stowarzyszenia Przyjaciół Kaniówka oraz delegacji zespołów z Góry („Górzanie”) i z terenu całej Gminy Wilamowice. Obecne były także zespoły: „Echo” z Hecznarowic, „Zasolanie” z Zasola Bielańskiego, „Wilamowice” z Wilamowic oraz „Pisarzowianki” z Pisarzowic. Podczas jubileuszu uczestnicy mogli wysłuchać wspomnień z działalności zespołu na przestrzeni 25 lat, przeplatanych występami artystycznymi, które spotykały się z gorącymi brawami. Historię zespołu przedstawiła pani Agata Wróblewska – przewodnicząca Stowarzyszenia Kobiet Dankowic. Nie zabrakło gratulacji, kwiatów i upominków – wszystkie składane były na ręce pani Anieli Stańko przez przedstawicieli instytucji oraz organizacji społeczno-kulturalnych obecnych na sali. Szczególne uznanie zdobyła młodzież ze Szkoły Podstawowej w Dankowicach, która – w pięknych krakowskich strojach – uświetniła wydarzenie występem tanecznym, składając w ten sposób symboliczny hołd starszemu pokoleniu artystów. Koncert jubileuszowy był nie tylko okazją do wspomnień, lecz także refleksją nad rolą kultury ludowej w kształtowaniu tożsamości regionalnej. Uroczystość ta pokazała, jak ważne jest pielęgnowanie tradycji i przekazywanie jej kolejnym pokoleniom. Tekst: C. Puzoń Zdjęcia: R. Prochowski, G. Ryszka Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

Życie pełne smaku!

Od pasji do sukcesu  Wszystko zaczęło się od prostego pomysłu – wprowadzenia do swojej diety tłuszczów wysokiej jakości – opowiada Gabriela Żurawska - pasjonatka zdrowej żywności i właścicielka rodzinnej olejarni Olejvita. - W Łodzi brakowało lokalnych olejów tłoczonych na zimno, więc postanowiliśmy działać. Założyliśmy małą rodzinną olejarnię, gdzie kontrolujemy cały proces produkcji, od wyboru ziaren po butelkowanie. Dzięki tłoczeniu w temperaturze poniżej 40 stopni nasze oleje zachowują pełnię właściwości zdrowotnych. Co było największym wyzwaniem? Początki były bardzo trudne. Oleje tłoczone na zimno były wtedy niszą. Był to czas, kiedy ludzie nie mieli wiedzy, w jaki sposób wykorzystywać oleje tłoczone na zimno i jaką wartość dodaną wniosą oleje w ich życie. Zaczęła się żmudna praca, która wywoływała frustrację i potworne zmęczenie. - Nie każdy wiedział, jak stosować oleje i jakie korzyści mogą przynieść zdrowiu. To była ciężka, niedochodowa praca, pochłaniająca oszczędności i ogromną ilość energii. Do tego dochodziły problemy techniczne – maszyny się psuły, a my uczyliśmy się wszystkiego na własnych błędach.  W pewnym momencie firmowe wyzwania zaczęły wpływać na jej życie osobiste. Przeżyła rozwód, który był dla niej ogromnym ciosem. Musiała na nowo poukładać zarówno swoje życie, jak i firmę.  Poddać się czy iść dalej?  - Wiele razy myślałam, że to wszystko mnie przerasta. Jednak po trudnych chwilach przyszła refleksja – rachunek sumienia. Zaczęłam inwestować nie tylko w firmę, ale i w siebie. Jogging stało się moim azylem. Bieganie to był czas tylko dla mnie, nikt i nic mi nie przeszkadzało. Startowałam nawet w kilku konkursach biegowych, dla własnej przyjemności, nie licząc na spektakularne sukcesy. Dzięki temu nabrałam sił i motywacji, by iść dalej. Małymi krokami firma stawała się coraz bardziej rozpoznawalna, a klienci, którzy zakupili u nich produkt, za jakiś czas wracali po kolejną butelkę oleju. I oto marka Olejvita zawitała na półki sklepów zielarskich, sklepów ze zdrową żywnością i na półki w aptekach. Największy sukces? Jednym z największych sukcesów było uczestnictwo w międzynarodowych targach w Paryżu. Olejvita pojawiła się na największej imprezie branżowej w Europie, gdzie spotkała się z niesamowicie pozytywnym odbiorem.  - To była dla mnie chwila, kiedy poczułam, że wszystkie trudności miały sens. I sensem był też nowy etap mojego życia. To właśnie mój narzeczony wniósł do mojego świata mnóstwo ciepła i radości. Co więcej, cały czas aktywnie wspiera mnie w prowadzeniu firmy. To właśnie z Paryża wróciliśmy zmotywowani i z optymizmem patrzymy w przyszłość.   Plany na przyszłość? - Chcę, żeby nasze oleje były jeszcze bardziej rozpoznawalne - nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Myślę też o wprowadzeniu nowych produktów, takich jak ekologiczne oleje smakowe. Zamierzam dalej rozwijać naszą olejarnię, ale też zachować równowagę między pracą a życiem prywatnym. Pasja daje siłę, by przetrwać trudne chwile! Nie bój się zaczynać od małych kroków by zacząć własny biznes. Najważniejsze to znaleźć coś, co sprawia radość.   - Jeśli gotujesz, zacznij od serwowania swoich potraw rodzinie czy sąsiadom. Chwal się tym, w czym jesteś dobry, bo właśnie to może stać się fundamentem twojego sukcesu. Ważne też, by się nie poddawać – każda porażka może być cenną lekcją! Historia Gabrieli i jej wspaniałych olei to dowód na to, że pasja, wytrwałość i wiara w siebie mogą przekształcić marzenia w rzeczywistość!  Czytaj dalej

0 0

Od redakcji

Z ekologią im po drodze

Zarząd Koła Gospodyń Wiejskich „Strażniczki Tradycji” z Pisarzowic, we współpracy z Rejonowym Związkiem Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych w Bielsku-Białej, opracował zadania do konkursu na realizację przedsięwzięć informacyjno-edukacyjnych w ramach programu EKO-Wydarzenia. Działania te odbywać się będą na terenie Pisarzowic oraz Gminy Wilamowice. W realizację projektu zaangażowane zostało również Gminne Centrum Działań Twórczych w Pisarzowicach – filia MGOK w Wilamowicach. Organizatorem konkursu jest Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach. Planowane działania ekologiczne w ramach programu: Warsztaty "Bioróżnorodność w ogrodzie" – ogród i ścieżka edukacyjna w Hecznarowicach Warsztaty "Łąka kwietna – źródło życia" – ogród i ścieżka edukacyjna w Hecznarowicach Szkolenie proekologiczne dla dzieci "Segregacja ma sens" – sala widowiskowa GCDT w Pisarzowicach Warsztaty oraz zwiedzanie pasieki "Życie pszczół nas ratuje" – pasieka w Pisarzowicach Warsztaty artystyczne "Jestem eko, jestem sigma" – sala widowiskowa GCDT w Pisarzowicach Spotkanie podsumowujące – wykład o historii i tradycji ogrodów oraz wspólne zasadzenie "Lipy Jubilatki" – sala widowiskowa GCDT oraz Park Tradycji w Pisarzowicach Cele przedsięwzięcia: Aktywizacja dzieci i młodzieży w zakresie działań proekologicznych Podnoszenie poziomu świadomości ekologicznej poprzez świadome uczestnictwo Integracja społeczna wokół edukacji ekologicznej Kształtowanie postaw proekologicznych, szczególnie wśród młodego pokolenia Uświadamianie wartości natury i terapeutycznej roli kontaktu z przyrodą Zrealizowane działania (stan na czerwiec 2025): I. Warsztaty "Bioróżnorodność w ogrodzie" – 13 maja 2025 r. Młodzież z klas V wraz z opiekunkami: wicedyrektor Sandrą Słowik, Anną Smółką oraz przewodniczącą KGW „Strażniczki Tradycji” Cecylią Puzoń, wzięła udział w warsztatach w „Zielonej Zagrodzie” w Hecznarowicach. Zajęcia prowadził właściciel gospodarstwa – pan Marek Kwiczala. Uczniowie mieli okazję zwiedzić ogród i zagajniki, poznając tajemnice bioróżnorodności oraz znaczenie zachowania różnorodności biologicznej w ogrodzie. Odwiedzili również zagrodę kóz. II. Warsztaty "Łąka kwietna – źródło życia" – 14 maja 2025 r. Kolejny dzień warsztatów również odbył się w „Zielonej Zagrodzie” u państwa Katarzyny i Marka Kwiczala. Uczestnicy poznawali walory łąk kwietnych oraz wykonali piękne bukiety z polnych kwiatów. Warsztaty zakończyły się wspólnym zdjęciem. III. Warsztaty "Życie pszczół nas ratuje" Warsztaty poświęcone były pszczołom miodnym. Wzięli w nich udział zarówno młodzież, jak i dorośli. Zajęcia odbyły się w pasiekach pani Elżbiety Bury w Pisarzowicach i Starej Wsi. Uczestnicy zobaczyli m.in. rój pszczeli, wnętrze ula, narzędzia pszczelarskie oraz poznali proces pozyskiwania miodu. Prelegenci: pani Elżbieta Bury oraz pan Jan Handzlik – prezes Koła Pszczelarskiego „Bartnik”, przybliżyli historię bartnictwa i rolę pszczół w ekosystemie. Pszczoły od wieków fascynowały ludzi – zarówno ze względu na swoją organizację społeczną, jak i cenne produkty. W mitologii egipskiej uważano je za łzy boga Ra, w Koranie uznawane są za święte owady, a grecka królewna Melisa (czyli „pszczoła”) według legendy karmiła Zeusa miodem. Przewodnicząca KGW, Cecylia Puzoń, przedstawiła również lokalną historię bartnictwa. W Pisarzowicach, szczególnie w dzielnicy Czernichowa, zachowały się ślady bartników z XIV–XVI wieku. Miejsce, gdzie dziś znajduje się pasieka pani Elżbiety Bury, niegdyś było znane jako grunt Kyezarowski. Pierwszy zapis o „Kiezarowiczach” pochodzi z 1481 roku. W 1559 roku osada ta została sprzedana jako opuszczona, a jej granice wytyczali m.in. Stanisław Myszkowski z Bestwiny, Piotr Pisarzowski i Piotr Starowiejski. Program EKO-Wydarzenia potrwa do października 2025 roku. Tekst i zdjęcia: Cecylia Puzoń Czytaj dalej

0 0

Trwa przekierowywanie...

Trwa przetwarzanie ...

Twój kłos został poprawnie oddany!

Twój kłos został usunięty!

Wystąpił błąd podczas kłosowania. Twój kłos nie został oddany!

Plik jest zbyt duży, dozwolona wielkośc to max 10MB.

Aktualnie trwa modernizacja sklepu.
Zapraszamy już wkrótce!

Korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies użytkownik może kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszego serwisu internetowego, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje stosowanie plików cookies.

Zamknij