Talenty i pasje

Pozostałe

0 0

Pozostałe

Wieś z chłopa nie wyjdzie…

Znają Państwo powiedzenie: „Chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy”. Niektórzy takim określeniem czują się obrażeni, inni poniżeni, aczkolwiek taki odruch ostatnio, jakby zanikał. W moim przypadku, jak w tytule – wieś ze mnie nie wyszła, a to chyba dlatego, że w mieście spędzałem mniej czasu niż na wsi.     Miasto było dla mnie sypialnią, bo w okresie pracy zawodowej większość dnia spędzałem na wsi z młodzieżą, kobietami i „chłopami” na terenie kilku gmin w powiecie. Jak mało kto poznałem ich mentalność, a niektórzy sami obnażyli swe oblicze i dlatego pozwalam sobie co nieco pochwalić i niestety co trzeba skrytykować.  Nie akceptuję chamstwa, obłudy i hipokryzji, a wobec osób nadużywających takie cechy czuje wręcz obrzydzenie, szczególnie wobec tzw. „chorągiewek”.  To tacy, którzy zmieniają swe upodobania, wrodzone poglądy i charakter jak chorągiewki na wietrze. Dla mnie człowiek powinien mieć wartość jak moneta, bez względu czy widzimy jej rewers, czy awers. Niestety, ja zauważam coś innego… Czy Państwo widzą to samo co ja? Czy podzielają Państwo moją opinię?  A może smak nam się zmienił?  Nie tak dawno, niemal w każdym gospodarstwie były krowy, trzoda, drób… była sieć sklepów i punkty skupu produktów rolnych, gwarantujących zbyt mleka, mięsa, zbóż, ziemniaków. Jak szybko zmienił się krajobraz wsi, infrastruktura, estetyka podwórek i tzw. „chłoporobotnika” wizerunek Nie tak dawno słyszało się na wiejskich zebraniach pytania wyrażające krytykę: „Jak to jest, żeby litr mleka kosztował mniej, niż litr gazowanej wody”? Żeby kupić litr „ropy” paliwa do ciągnika, trzeba sprzedać dwa litry mleka… To absurd, wykrzykiwano! Jaka jest dziś relacja cen w porównaniu do cen sprzed kilkudziesięciu lat?  To wiedzą hodowcy, dziś właściciele farm, których jest średnio jeden w gminie, a statystycznie jeden na 11-14 tys. mieszkańców wsi. A co mamy my – mieszkańcy wsi? Mamy wszelkie produkty, jakie chcemy! Także mleko w kartonach, przydatne do spożycia przez 21 dni. Nie jest problemem, że z tego mleka nie uzyskamy kwaśnego, bo w sklepach kefiru pod dostatkiem. Jest maślanka i śmietany o zróżnicowanym procencie oraz wszelkie twarożki. Biorąc pod uwagę częste promocje, no to pozostaje współczuć babciom ich trudu i znoju. Czy na pewno wszyscy współczują, czy może czegoś żałują?  Wiarygodną odpowiedzią może być opinia o dawnym przetwórstwie mięsa w postaci kiełbas, salcesonów, wędzonych boczków i szynek. Dzisiejsze gabloty, wypełnione w pełni wędlinami i niemal pękające w szwach chłodziarki w marketach, to jakby jednolity wyrób. A może smak nam się zmienił?   „Gdy wśród 12-ki, 11 ma spódnice do pół łydki, a jedna mini, to jak to rozumieć?” Niewiele zmieniły się pola i lasy, ale „od oka”. Pola w znacznym stopniu są dzierżawione i tylko kwestia czasu, aby znikły miedze, na których trzymane na postronkach krówki, ponad pół wieku temu pasały osoby starsze.  Dziś kobiety mieszkające na wsi, to nie „kobity ze wsi”, nie „wiejskie baby”, to Panie w swej aparycji nieróżniące się od mieszkanek miast, niekiedy lepiej się prezentujące stylem ubioru i makijażu. Dziś mieszkanki wsi postrzegamy, jako Panie zorganizowane w Stowarzyszeniach, Kołach Gospodyń Wiejskich. Mimo, że w czasach PRL organizacje KGW istniały (ich rodowód to 1866 r.) to te dzisiejsze są finansowo bardzo dowartościowane. Te dawniejsze organizacje, które znam, z którymi w pewnym sensie współpracowałem, były ideologicznie bliskie swej statutowej roli. Bardzo dużo inicjatyw i działań podyktowanych było potrzebami lokalnych mieszkańców, szczególnie nakierowanych na potrzeby gospodyń i wiejskich dzieci. Kobiety uaktywniały swe środowiska poprzez kursy, szkolenia, poprzez konkursy gospodynie (mieszkanki wsi) ze sobą rywalizowały, poprzez prenumeratę czasopism dla kobiet realizowano zagadnienia oświatowe, organizowano wakacyjną opiekę nad dziećmi tzw. dziecińce, prowadzono wypożyczalnie naczyń oraz rozprowadzano wśród rolników kurczęta, nasiona, paszę.  Tych działań nie dofinansowywało Państwo, jak dzieje się to obecnie. Stroje ludowe w duchu patriotyzmu wyrażały region, a dzisiejsze stroje są wyrazem własnych gustów, pomysłów i tzw. „widzimisię” (gdy wśród 12-ki, 11 ma spódnice do pół łydki, a jedna mini, to jak to rozumieć?) Notatki babć, produkty z marketu… Dziś trendem w działalności KGW są kulinaria, bo sprzyja temu polityczny klimat. Nie rozumiem, dlaczego od kilku dekad rządzący, nie dopatrują się potrzeby troski o zachowanie lokalnych pamiątek. Zastanawiam się, czy od wielu lat zmasowane działania z ogromnym dofinansowaniem organizacji kobiecych na rzez rzekomej ludowej tradycji ukierunkowanej wyłącznie na zagadnienia kulinarne, nie są działaniami dywersyjnymi obcych służb. Znamy z historii, jak jedli pili i popuszczali pasa (początek VIII wieku). Wiemy, że w 1772 r. skończyło się to rozbiorem Polski. Czy nie grozi nam to kolejny raz, gdy dzisiejsze polityczne spory poddamy głębszej analizie?        Może trzeba zadbać i zabezpieczyć pozostające w wielu domach i rodzinach pamiątki w postaci dokumentów i zdjęć. Naprawdę nikt nie dostrzega zagrożenia ich utraty?  W czym tkwi problem, aby poprzez działające organizacje i powstające świetlice tworzyć kroniki i biografie miejscowości z zachowaniem pamięci o osobach szczególnych uzdolnień, kwalifikacji lub twórczego dorobku i ująć to w wybranej formie?  Może wystarczyłoby wygospodarować szufladę, półkę w szafie, by przechować pamiątki minionych czasów? Tak dużo słyszymy o tym, że mamy szacunek do naszych babć, ale czy tylko w obszarze kulinarnym?  Szanowne Panie – czy nie ośmieszacie się swymi wypowiedziami o rzekomych produktach tworzonych na bazie notatek babć? Kiedykolwiek jestem na festynie, gdzie rywalizują w konkursach kulinarnych „gosposie” i podkreślają, iż produkt jest tradycją, to pytam: która z członkiń może sprzedać jajka od własnych kurek? Pytaniem takim wzbudzam zaskoczenie i słyszę odpowiedź, że one jajka kupują. Kupują także mleko, śmietanę, makaron, smalec, wszelkie wyroby wędliniarskie i oczywiście chleb, aby serwować pajdy chleba ze smalcem i plasterkiem ogórka – nie kiszonego we własnym gospodarstwie i nie ze sklepu – kupują, jak mówią w marketach, pomijam nazwę…     Pamiętam, jak pół wieku temu podczas dożynek, gdy cenzurowano to i owo, zespoły śpiewacze nie szczędziły krytyki wobec lokalnych włodarzy. Krytyki nie szczędziły kabarety, a dziś, gdy mamy demokrację i ogrom politycznych sporów, ludowe zespoły nie podejmują krytyki żadnej partii od kilkunastu lat. Mimo, że politycznych dyskusji z jaskrawymi i zróżnicowanymi opiniami w rodzinach jest „pod sufit”, to ludzie zachowują się, jak wspomniane wcześniej chorągiewki.         Czy członkinie organizacji kobiet wdzięczne za finansowe wsparcie robią to, co robią, bo taka koniunktura, taka moda i zapotrzebowanie, a przy tym jest wesoło, bo „pijmy żywcem, aż się okocim”, ma to swój sens? Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego jest tak głęboki upadek kulturowych wartości, szacunku do autentycznej ludowej tradycji? Szacunek do wartości patriotycznych jest zauważalny, ale wskazane kwestie w obszarze ludowej kultury, są moim zdaniem zaniedbaniem resortu rolnictwa.   Moja wieś i moje miasto, niczym jak tytuł kwartalnika są nierozdzielne. Choć mieszkam w mieście, to pochodzenia ze wsi nie da się pominąć, bynajmniej mnie. Dostrzegam plusy i minusy, i co gorsze wiele znaków zapytania, wiele niewiadomych, które pozornie łatwe do rozwiązania, rozwiązywane nie są. I dylemat, dlaczego?  Może Czytelnicy mają własne przemyślenia, sugestie. Jeśli tak - podzielcie się Państwo! Niech piszą Ci, co ze wsi nie wyjdą oraz Ci, którzy ze wsi wyszli, ale wieś jest w nich nadal dosłownie i przenośni.      Marian Kwiecień    :)   Czytaj dalej

0 0

Rękodzieło

Emerytura - początek wspaniałej przygody!

Wykwalifikowana księgowa, kobieta z przeżyciami, emerytka i ... malarka . Jej pasja przyszła całkiem niespodziewanie i zmieniła życie wraz z niezwykłymi motywami, kolorami i radością! Zapraszamy Państwa na wywiad z Małgorzatą Średzińską – kobietą, malarką, o niezwykłej wyobraźni artystycznej. Małgosiu, jesteśmy w Twojej pracowni malarskiej? - Hmm... można tak powiedzieć. Mój stół jest moją pracownią malarską. To tutaj wszystko się dzieje. Kiedy maluję swój obraz, to nigdy do końca nie wiem, jaki będzie efekt i kiedy go skończę. Czasami maluję 5 godzin i odkładam pędzle, wracam po tygodniu lub po miesiącu. Czasami maluję tak długo, jak nie skończę... a życie płynie sobie dalej. Wraz z Zuzią, Twoim kotem - prezentem od wnuczek... ... i dlatego muszę sprzątać swój stół po malowaniu, ponieważ kiedyś Zuza przeszła po mojej pracowni. Miałam odrobinę sprzątania w całym domu! (śmiech) Małgosiu, w dzieciństwie malowałaś? Dopiero, gdy urodziłam Marysię, zaczęłam rysować. Ale kiedyś, w dzieciństwie nie bawiłam się farbami akrylowymi. (śmiech) A potem była księgowość… Potem, miedzy różnymi przejściami, była księgowość i w trakcie pojawiły się koszyczki z papierowej wikliny… Wyglądają jak prawdziwa wiklina, sama jestem posiadaczką Twoich wspaniałych papierowych dzieł! Jak się je robi? Sposób jest prosty, zwija się papier w rurki i zaczyna pleść koszyk, potem zaczęłam pleść też wianki z wikliny papierowej. Zajmowałam się też decoupage, aż spróbowałam jeszcze czegoś innego, zaczęłam robić kwiatuszki ze wstążki, czyli kanzashi, którymi ozdabiałam wianki i koszyki. Jak się stało, że wyrosła z Ciebie malarka? Pewnego razu zostały mi farby, którymi malowałam papierową wiklinę i zrobiłam takie mazanie... Od tego się wszystko zaczęło. Kupiłam akwarele. Na początku inspiracje brałam z Internetu. Motywem przewodnim były róże. Zobaczyłam motyw, który mi się spodobał i przenosiłam go na papier. Potem malowałam motywy ze zdjęć. Przypatrywałam się naturze, przynosiłam tulipany, słoneczniki i wrzucałam na płótno. Potem był akryl i wreszcie farby olejne - trudniejsze obrazy. Podpatrywałam znanych wspaniałych malarzy i malowałam... A tutaj widzisz tryptyki, chodziło o kreskę i kolor. Taka moja improwizacja. Właśnie go skończyłam... A jakie ma tytuł? Nie wiem, jeszcze nie wymyśliłam. Może wariactwo, szaleństwo, chaos usystematyzowany? A może radość? Te kolory, aż krzyczą, by podskoczyć z radości! Małgosiu, a Twój ulubiony obraz, który przywołuje wspomnienia? Ten ma 77 lat, wspomnienie z dzieciństwa. Moja babcia z dziadkiem, kiedy sprowadzili do Łodzi dostali ten obraz na nowe mieszkania. Nie wiem, czym on jest malowany, chyba jakimiś kredkami? Zawsze kojarzy mi się z nimi... Małgosiu, w Twoich pracach jest różna tematyka i różne sposoby wykonania. Teraz widzę tutaj ikonę... Poszukuję tematyk, różnych technik i to wszystko sprawia mi ogromną radość, niesamowitą przyjemność... Małgosiu nie masz ochoty wyjść do przyrody? I zacząć malować w parku? Planuję takie wypady, choć w parku są muszki, pszczółki, które trochę przeszkadzają... Poza tym jest kwestia światła, jak zaczynasz malować to światło się zmienia i wtedy robi się zdjęcie, by uchwycić to samo ujęcie. Dlatego często robię zdjęcia w plenerze. Idziesz do parku, robisz swoje zdjęcie, przychodzisz do domu i malujesz? Tak, większość malarzy tak robi, chodzi o kadr. O zobacz, tutaj jest takie zdjęcie i mamy ten obraz, co leży na kapie. Kapie, którą zresztą sama uszyłam... Szyjesz? Niesamowicie uzdolniona kobieta! No właśnie uszyłam dwie kolorowe narzuty dla dzieci. Małgosiu znamy się od lat, poznałam Cię, kiedy byłaś księgową. Potem dowiedziałam się, że grasz na pianinie, a później przyniosłaś koszyczki z papierowej wikliny, zaczęła się rozwijać Twoja artystyczna dusza... No i teraz szyjesz! Właśnie ta „inna” Małgosia sprawia mi ogromną radość. Zmieniłam się. Na lepsze? Nie wiem, musisz sama ocenić! (śmiech) Malowanie sprawia mi ogromną radość. Sama widzisz, jaka jestem uśmiechnięta! Kiedy zgodziłam się na wywiad u Ciebie to miałam jeden cel - przekazać innym, że emerytura to nie jest koniec życia, to jego początek! Wspaniały, inny, interesujący, niezwykły... Twoje obrazy są niezwykłe. Delikatne, oprócz tego tryptyku wszechogarniającej radości (śmiech). Kto Cię zmotywował to takich poszukiwań? Kiedyś otrzymałam informację o możliwości kursu malarskiego u łódzkiej artystki, Pani Doroty Szczęśniak. No i poszłam na ten kurs, który był bardzo, bardzo intensywny, bo chodziłam tam 3 razy w tygodniu! Rzucono mnie na głęboką wodę, bo na początku było rysowanie martwej natury, potem akryl i obraz na zaliczenie. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, za co Pani Dorocie bardzo dziękuję. Przez kolejny rok malowałam w domu, poszukiwałam różnych motywów, czytałam, edukowałam się. (śmiech) I w końcu trafiłam do Miejskiej Strefy Kultury w Łodzi – Centrum Twórczości „Lutnia”, pod skrzydła artystki plastyczki Marty Siedleckiej – Sidor. Spotkałam tam fantastycznych, niesamowicie zdolnych ludzi! Spotykamy się i towarzysko, i wspólnie pracujemy nad naszymi obrazami. Czuję się tam, jak w domu! Spotkałaś wspaniałą artystyczną rodzinę… Są tam ludzie z różnych środowisk, ludzie różnych zawodów i pasji. Sześćdziesięciolatkowie – Plus, którzy właśnie tutaj mogą zacząć wspaniałą przygodę życia i rozwinąć swoje zdolności. Łączy was sztuka! I nasza wystawa po tytułem, „Co mnie cieszy”. Co cieszy Ciebie Małgosiu? Dzieci, wnuki i wspaniali ludzie, no i radość, jak pięknie nazwałaś jeden z tryptyków. No i mam kolejny plan do realizowania... została mi jeszcze glina i rzeźba. I będę to miała! (śmiech) Stuprocentowa artystka! Rozmawiała Sylwia Skulimowska Czytaj dalej

0 0

Rękodzieło

0 0

Sport

Rowerem przez Polskę!

… i wszystko zaczęło się w maju, 27 lat temu, kiedy w liceum, z dwoma kolegami, wymyśliliśmy wyjazd rowerami z domu… na Słowację, nad Jezioro Orawskie. To było ogromne wyzwanie! Rowery górskie, pełen plecak jedzenia i 150 kilometrów. Wspaniała przygoda, którą powtarzaliśmy wiele razy. Zawsze pasjonowała pana Waldemara Pieczarę bliskość z naturą, z otoczeniem. Długo, nawet po odebraniu prawa jazdy, nie posiadał samochodu, ale… miał rower. To on pomagał mu w przemieszczaniu się. I to rower pokazywał mu Polskę. Panie Waldemarze, ale przecież oglądanie Polski z samochodu jest zdecydowanie bardziej wygodniejsze! I szybciej i więcej! - Ale zza szyby samochodu, odczucia nie są aż tak atrakcyjne, jak ten świat widziany z roweru! - oburza się z uśmiechem Waldemar Pieczara – organizator rowerowych wycieczek po Polsce. - Dwa koła dają poczucie bliskości z tym, co nas otacza. Dają szansę na poznanie pozoru przypadkowych ludzi-tubylców, którzy przekażą nam historię okolicy, w której akurat jesteśmy. Mogą pokierować nas na trasy, o których wcześniej nie wiedzieliśmy! Sama mam rower i uwielbiam włóczenie się rowerem po mieście i analizowanie szczegółów kamienic, których nigdy bym nie zobaczyła jadąc samochodem! - To właśnie jest fajne na rowerze. Kiedy zobaczymy ciekawe miejsce, to możemy zboczyć z drogi i podjechać, oglądnąć, porozmawiać i dowiedzieć się czegoś. Samochód nie daje takiej satysfakcji i szczegółowości. Pejzaże z okna pojazdu uciekają bardzo szybko, a na rowerze następuje degustacja tego, co natura i otoczenie w danej chwili nam pokazują. Pana przygoda z rowerem trwa 27 lat… - Cały ten szmat czasu z moim dwukołowcem, te tysiące kilometrów i dziesiątki szosowych wyścigów amatorskich, dały mi potężną satysfakcję. Trochę dyplomów i medali jest, nawet puchar za zwycięstwo! -  śmieje się Waldemar Pieczara. Dzisiaj mogę też powiedzieć śmiało, że jest już mało miejsc w Polsce, w których nie byłem. Aczkolwiek są jeszcze zakątki, do których nie dotarłem, ale… coś trzeba zostawić na późniejsze lata – dodaje.   No i trzeba mieć odpowiedni rower… - Myślę, że rower trzeba dostosować do takiej rekreacji, jaką chce się mieć. Oczywiście jedna osoba będzie chciała jeździć spokojnie, druga trochę po górach, ktoś inny będzie miał większe aspiracje. Dzisiaj mamy dostępną większą gamę sprzętu, wyposażenia i ubrań. Kiedy jeździliśmy 27 lat temu, ciężko było o bidon, nie wspominając o rękawiczkach rowerowych. Jak sobie pomyśle, co musiało być jeszcze wcześniej i ilu rowerzystów miało problemów sprzętowych, to głowa mała! – zaznacza z uśmiechem pan Waldemar. Pana ulubionym rowerem jest rower szosowy, dlaczego? - Bo tak naprawdę daje mi możliwość odkrywania cały czas czegoś nowego. Ruszam z domu, (mieszkam niedaleko Babiej Góry) i za dwie godziny jestem już koło Zakopanego. Mogę pojeździć sobie z pięknymi widokami w tle, a trasa liczy sobie 150 kilometrów!  A wszyscy o tym wiedzą, że czas dojazdu pod Tatry samochodem, zajmuje więcej czasu niż rowerem. Na rowerze nie obowiązują korki, to właśnie ten plus...- śmieje się. Istotny plus! Jest pan organizatorem bardzo popularnych wypadów rowerowych… - Przede wszystkim chciałem nam Polakom pokazać Polskę. Miejsc, które dla wielu z nas są nieznane. Może kiedyś słyszeliśmy o nich, może kiedyś minęliśmy samochodem, ale nie mamy pojęcia, jakie są wspaniałe. Po prostu przyszła myśl, by choć raz w miesiącu, (oczywiście mówimy o okresie roku, kiedy już jest ciepło), można pojeździć i pozwiedzać. Co jest niezmiernie ważne dla zwiedzających Polskę rowerowo? - Aplikacje, na których widzimy, gdzie kto był, gdzie jest i gdzie możemy się spotkać. Przez aplikacje możemy umawiać się na wypady i czasami też na nich rywalizujemy. Długi weekend majowy dał ku temu szansę. Poprzez rowerową aplikację, skrzyliśmy się w parę osób. Mając wiedzę o terenie, udało mi się zorganizować noclegi w Beskidzie Niskim, koło Dukli. Dwa dni jazdy rowerami po wschodnio-centralnej części tego Beskidu, przyniosło nam ponad 300 kilometrów przejechanej trasy i prawie 3500 metrów przewyższeń. Nie taki niski ten Beskid! Mnóstwo kilometrów i wzniesień! - Bardzo gorąco polecam Beskid Niski, który jest bardzo dziki, bardzo naturalny i bardzo dostępny dla rowerzystów. Na drogach, ruch jest bardzo mały, a dla pasjonatów MTB idealne są leśne dukty. Rowerowe podjazdy są w super scenerii, jakby malowane pędzlem artysty pejzaże. Fantastyczne malutkie miejscowości, takie jakby trochę z epoki mojego dzieciństwa. Czas tutaj trochę zwolnił. Pozostałości po obecności Łemków bardzo fascynują. Polecam zaglądnąć do Zawadki Rymanowskiej, gdzie jest wiele chyż łemkowskich zachowanych w dobrym stanie. Świetnym miejscem jest również Krempna z okolicznymi miejscowościami, gdzie mamy sporo przepięknych cerkwi. Nie można pominąć naszych wspaniałych uzdrowisk: Iwonicz Zdrój, Rymanów, Wapienne. Rowerowo trzeba też zaliczyć wspaniały odcinek z Krempnej do Ożennej przez Żydowskie, jak również odcinek trasy Rymanów-Komańcza i Komańcza-Dukla. Prawdziwy koneser turystyki rowerowej będzie zafascynowany! Nowe, wspaniałe miejsca. A co pana zadziwia w tej okolicy? - O dziwo brak tłoku, brak gwary, brak uciążliwego ruchu samochodowego. Fascynują mnie również ludzie z tamtego rejonu. Skromni, ale bardzo życzliwi, chętni do rozmów. Tam, gdzie mieliśmy okazję nocować, pani Wanda na głowie stawała, żebyśmy wszystko mieli. W tym miejscu chciałbym podziękować strażakom z PSP Sanok, którzy przypadkowo, mijając nas, zauważyli, że jeden z naszych kolegów miał małą wywrotkę i bezinteresownie zatrzymali się oraz opatrzyli Damiana, by mógł jechać dalej. Właśnie tacy są tutaj ludzie... Muszę jeszcze koniecznie coś dodać… pierogów i placków po węgiersku nie jadłem lepszych niż w tych okolicach. Pyszne jedzenie i ceny bardzo atrakcyjne.  Kiedy z miłym uśmiechem podano nam potrawy, to nawet po ciężkim dniu jazdy rowerem są nie do przejedzenia. Ogromne porcje! To tym bardziej zapytam…, jakie plany degustacyjne i rowerowe są na wakacje?   - Przed nami kolejny wypad rowerowy. Lista chętnych zapełniona, kierunek na Bieszczady, ale jeszcze nie te wysokie. Część początkowa z okolicą Jeziora Solińskiego. Relacje oczywiście prześlę, również te smakowe! Czekamy na kolejne piękne zdjęcia i wrażenia uczestników. Tym bardziej, że rowery w Polsce stają się coraz bardziej popularne. Mam nadzieję, że niedługo dogonimy Holandię! - Morze rowerów. Cieszę się, że tak dużo osób jeździ na rowerach. Ta forma rekreacji czy pasji zaczyna docierać mocno do naszego społeczeństwa. I pamiętajmy o bezpieczeństwie. Kask na głowie powinien być obowiązkowy, podobnie jak oświetlenie. Jeszcze wiele osób to zaniedbuje... Bezpieczeństwo i  radość z rowerowego zwiedzania Polski. - Szczególnie, kiedy wspólnie się roweruje! Przesyłam podziękowania i pozdrowienia dla super ekipy z weekendu majowego: Darka, Pawła, Kasi, Damiana, Mirka, Przemka (zdjęcia są naszym wspólnym autorstwem). Taką mamy również zasadę w naszej ekipie, że chwalimy się wspólnie dobrymi chwilami! Bardzo dziękuję za wspaniałą rozmowę! I życzę kolejnych niesamowitych odkryć zakątków Polski! - Bardzo dziękuję! Do rowerowania! Waldemar Pieczara kilka słów o sobie… Poza kolarstwem oczywiście pracuję zawodowo i naprawdę trzeba dobrze się nagimnastykować, by wszystko połączyć: rodzinę, pracę i pasję. W tym miejscu musze podziękować rodzinie za wyrozumiałość! W odkrywaniu miejsc i ludzi bardzo pomaga mi bycie społecznym Przewodniczącym Rady Rejonowego Związku Kółek i Organizacji Rolniczych w Bielsku Białej. To właśnie bliski kontakt z członkami KGW, daje mi możliwość odkrywania nowych zakątków i budowania nowych wspaniałych przyjaźni. Z przyjemnością zamieniam się w słuch i po wspaniałych opowieściach trafiam rowerem w takie miejsca, które są bardzo nieznane. Zabawny przypadek miałem na ostatnim wypadzie rowerowym, kiedy jechał z nami kolega Przemek z Krosna, duży pasjonat turystyki rowerowej. Mimo, że jeździliśmy po jego okolicach, to w pewnym momencie usłyszałem od niego: - Nic nie wiedziałem o tym miejscu! Wszyscy się roześmiali… a ktoś z grupy dodał: - Waldek zna wszystkie zakamarki, nawet tak dalekie od domu! Sylwia Skulimowska  Czytaj dalej

0 1

Rękodzieło

Wśród kolorowych malunków!

Zalipie, od wielu lat jest uważane za najpiękniejszą polską wieś. Stanowi ona filię Muzeum Okręgowego w Tarnowie. Wioska znana jest w Polsce, a być może nawet w całej Europie, dzięki malowanym chatom, których wnętrza i elementy zewnętrznej struktury pokryte są kwiecistymi wzorami. Zalipie to unikalny przykład sztuki ludowej, która przetrwała próbę czasu. Jest ona kontynuowana przez kolejne pokolenia tutejszych mieszkańców. Wioska usytuowana jest w województwie małopolskim, w gminie Olesno.             Malowane chaty Wieś Zalipie od dawna słynie z malowanych chat i oczywiście ich wnętrz. Zwyczaj ozdabiania wiejskich izb kwiecistymi malunkami, wywodzi się z końca XIX wieku. W tym też okresie mieszkanki wsi zaczęły dekorować wnętrza swoich domów, kolorowymi kwiatami wykonanymi z bibułki i wstążek. Wśród wspomnianych dekoracji były też wycinanki, rózga weselna i zdobiące powałę domu pająki wykonane z malowanej słomy. Malowidła ścienne, zarówno te zewnętrzne, jak i wewnętrzne, wykonywano różnymi sposobami. Pierwszym badaczem sztuki malarskiej prezentowanej w Zalipu, był Władysław Hickel. W roku 1906, przypadkowo zauważył on nad łóżkiem dwa arkusze zwykłego papieru, na których zwykłą farbą do malowania ścian namalowane były bukiety kwiatów.             Wykonane były one bardzo stylowo, a podobne były do tych, jakie spotkać można było na chłopskich skrzyniach. Według Hickla wszystko zaczęło się od barwnych haftów, które twórcy ludowi z pasją wykonywali od szeregu lat. Wspomniane hafty można było zobaczyć na kobiecych chustach, zapaskach i roboczych sukmanach. Roślinne motywy ozdobne, wykonane w kolorach czarnym i czerwonym nawiązywały do motywów krakowskich, choć te wiejskie znacznie przewyższały je swoistą oryginalnością. Obok kolorowych haftów pojawiały się też malowanki. Proste metody rozcierania i rozrabiania barwników, potrzebnych do przygotowania farby, kobiety podpatrzyły u kogoś, kto zawodowo zajmował się malowaniem domów. Za wzór posłużyły im oczywiście motywy ze starych skrzyń i tradycyjnych wiejskich haftów. Talent twórców, a także i sytuacja społeczno – ekonomiczna dawnej polskiej wsi, pozwoliły rozwijać się początkowo dwukolorowym motywom ozdobnym, w coraz piękniejsze barwne kwiaty.             W zagrodzie Felicji Curyłowej Prace zalipiańskich artystek można podziwiać m.in. w zagrodzie  Felicji Curyłowej. To ona jest uważana za prekursorkę zalipiańskich malowanych „kwiatków”.  A wiąże się to z czasem, gdy przystępowano do renowacji pobliskiego kościoła. Pani Felicja, zaproponowała, aby ozdobić świątynię „kwiatkami”, gdyż jest to przecież bardzo bliskie sercu każdego mieszkańca wsi. Początkowo malarki Zalipia pokazywały sobie wzajemnie tajemnice warsztatowe. Po latach jednak, każda z nich wypracowała własny styl malowania. Malowidła te dalekie były od naturalizmu, ponieważ każda malarka, na swój sposób widziała kwiat róży, słonecznika, czy też przydrożną macierzankę. Z początku malowane „kwiatki” spotkać można było wyłącznie w domach bogatych gospodarzy, z czasem jednak pojawiały się one też w chatach biedniejszych mieszkańców wioski. Na uwagę zasługuje fakt, że inaczej malowano izbę przeznaczoną dla gości, inaczej izbę do której wchodzi się od święta, a jeszcze inaczej kuchnię. Te malowane motywy, nadają specyficzny klimat oglądanej przez nas wsi.             Feria kolorów i białe firanki Jak więc pięknie i wyjątkowo wyglądają kolorowe malunki, gdy odbijają się one od białej podłogi i białych firaneczek zawieszonych na futrynie okiennej. Biel wykrochmalonej pościeli, w cudowny wprost sposób komponuje się z kolorowymi kwiatami zdobiącymi piece kaflowe, powałę i ściany. To wszystko powoduje, że odczuwamy zwiedzając zalipiańskie zagrody, fantastyczny klimat prawdziwej bajki. Z inicjatywy Muzeum Okręgowego w Tarnowie, corocznie organizowany jest w Zalipiu konkurs pod nazwą „Malowana Chata”. Jego zasadniczym celem jest utrzymanie i rozwój tradycji zdobienia domów i budynków gospodarczych, charakterystycznymi motywami kwiatowymi.      Ewa Michałowska - Walkiewicz   Czytaj dalej

0 0

Pozostałe

„Bakusianek świętowanie wierszem…”

Bakusiankom Świętami zapachniało i wszystko sprawnie poleciało… Barszczyk czerwony w garze się gotuje, a Jola z uszkami na tacy podskakuje. Wrzuca do wrzątku, miesza w lewo, w prawo – już wypłynęły- wszyscy biją brawo. Karp w galarecie już przygotowany, bardzo smacznym wywarem zalany- to zasługa Pauli-         ona jest spoko, a karp patrzy na nią i puszcza oko. Kluski z makiem, to mistrzostwo świata, bo w naszym Kole, je robi Beata. Śledzie pod pierzynką w sosie musztardowym, znikają szybko, jak kasa na koncie bankowym. A w wielkim garze kompocik z suszu, kto go pije w Wigilię, nie musi leczyć uszu… Gosia jest skupiona, gniecie struclę makową, ma już przygotowaną formę sylikonową. W Naszym Kole Marzenka porządku pilnuje, a Magdalenka prędkością steruje. Paweł, Darek, Tomek i Tadzik w Kole głównie „sprzątają”, no i mówię Wam, wielką  z tego uciechę mają. Ich pełne brzuszki już wystawione, buzie uśmiechnięte, choć trochę czerwone… To oni kobietom często pomagają i zawsze swym Paniom czekoladki dają. To taka tradycja w naszych Bakusiankach, że lubią gotować i coś mieszać w garnkach. O pierwszej gwiazdce także pamiętają, prezenciki wzajemnie zawsze sobie wręczają. Jeśli masz ochotę Koleżanko, Kolego, to zajrzyj czasami do Koła Naszego. Nie wyjdziesz stąd głodny, a wręcz odwrotnie, będziesz stałym bywalcem, a nie przelotnie. Naszą pracę na kartkę przelała Ewunia, aż z tego myślenia była bielunia. Jesteśmy na Facebooku Przyjacielu drogi, znajdziesz tam najlepszy przepis na pierogi. Zajrzyj tu czasami, postaw łapkę w górę i charytatywnie śpiewaj z nami chórem. Bo warto pomagać i mieć  wielkie serce, a później potańczyć w kolorowej ścierce. Każda Bakusianka z tego właśnie słynie, że dobrze jest znana w Wierzbicy- Naszej Gminie. Napisała :Ewa Pawluk Czytaj dalej

0 0

Taniec

Ocalić od zapomnienia tradycje swojego regionu!

Zespół Pieśni i Tańca „Buczkowiacy” działa przy Gminnym Ośrodku Kultury i Sportu w Buczku od 2004 roku. W skład „Buczkowiaków” wchodzą dzieci od 7 do 15 roku życia.  Instruktorem i choreografem jest Ewa Ignaczak. Pani Ewo zobaczyłam dzieciaki pierwszy raz na Krajowych Dniach Truskawki w Buczku. Widać jak wiele radości sprawia dzieciom taniec, taki jak był dawniej… - To dla dzieci ogromna przygoda i sama przyjemność. Przez 18-letni okres swojego istnienia, zespół opracował programy artystyczne tańców i przyśpiewek obejmujące rożne regiony, np. sieradzki, śląski, krakowski i lubelski. Tradycja, piękne stroje i taniec tworzą spójną całość. I uśmiech oczywiście, bo taniec to również przekazywanie dobrej i pozytywnej energii.   Jakie sukcesy? - Zespół zdobył wyróżnienia na Przeglądzie Folklorystycznym w Łodzi – Tradycje 2005 oraz na Przeglądzie Folklorystycznym w Opocznie.  Jest również trzykrotnym laureatem Mzurkowskich Spotkań z Folklorem. Występował także podczas Festiwalu Folklorystycznego Balkan Folk Fest Kiten w Bułgarii. Mogliśmy się zaprezentować też na Dożynkach Prezydenckich w Spale. Swoimi występami „Buczkowiacy” ubarwiają również lokalne uroczystości, takie jak: coroczne Krajowe Święto Truskawki w Buczku, a także Smaki Ziemi Łódzkiej, Święto Róży, Dni Dobronia. Uczestniczymy w warsztatach „Rytm, barwa i dynamika” oraz  mamy liczne występy w Gminnym Ośrodku Kultury i Sportu w Buczku. Gratulujemy! To ogromna miłość do tańca, tradycji… - Tak, młodzi tancerze dzielą się swoją pasją również z uczniami ze szkół w Buczku, Bełchatowie i Łodzi. Chętnie uczestniczą w warsztatach w Gdańsku, Załęczu i Zalipiu. „Buczkowiacy”  kultywują też zwyczaj ludowy "Chodzenia z kogutkiem i gaikiem”, jako nieodłączny element Świąt Wielkiej Nocy. Poprzez swoje zaangażowanie i pracę, dzieci starają się ocalić od zapomnienia tradycje swojego regionu. Widać również ogromną wdzięczność za pani wkład w ich umiejętności. Na FB zespołu znalazłam bardzo wyruszający wpis: „Wszystko ma swój początek i koniec... Dzisiejszy występ na uroczystości z okazji oddania do użytku nowego kompleksu przedszkolnego był ostatnim w "karierze" starszej grupy tanecznej. Dziękujemy Pani Ewie Ignaczak za trud włożony w pracę, w przygotowanie nas i obiecujemy, że nigdy nie zapomnimy o tej przygodzie, która nas spotkała. Maluchom życzymy jak największych sukcesów i dużej publiczności!” - Tak, to prawda, że wszystko ma swój początek i koniec, ale dla takiego początku i końca warto wprowadzać dzieci w tajemniczy świat tańca ludowego. Miło jest patrzeć jak małe, nieporadne jeszcze dzieci rozwijają swoje umiejętności i uzdolnienia, a później, jako młodzież ponownie wracają do przygody z folklorem. Dla mnie, jako instruktora, każda grupa jest kolejną nową przygodą, która na zawsze pozostanie w moim sercu.   Rozmawiała Sylwia Skulimowska Czytaj dalej

0 0

Sport

Kobiety na traktory, czyli słaba płeć w twardym, męskim świecie!

Czy aby na pewno słaba płeć? Czy błoto, głębokie koleiny, wąskie i strome podjazdy to teren zarezerwowany tylko dla silnych samców alfa? Nic bardziej mylnego… drobna, filigranowa dziewczyna też daje radę pilotować samochód offroadowy w trudnym terenie! 5:00… dom jeszcze pogrążony w sennych objęciach Morfeusza. Pies zaspany leniwie unosi jedno oko, zdziwiony nagłym poruszeniem w domu. Na zewnątrz cicho i ciemno. Łóżko jest ciepłe i przytulne, wręcz nie chce wypuścić z rozgrzanej snem pościeli… Ale nie! Trzeba być twardym! Błoto wzywa! 6:00… startujemy. Przed nami 200 km do pokonania naszą pełnoletnią, offroadową Toyotą Landcruiser. Szybko pakujemy kanapki i termosy z gorącą herbatą – za kilka godzin będziemy dziękować za dobrodziejstwo gorącego napoju. Telefony naładowane, zaopatrzone w ładowarki, kalosze i ciepłe ubrania zapakowane. Pełna gotowość. Ruszamy w kierunku terenów żwirowni i pustyni Siedleckiej. Przed nami dzień pełen wrażeń – rajd pieczątkowy. To, co lubimy najbardziej. Kilka godzin w trudnym, błotnistym terenie, bez dostępu do internetu, zdani wyłącznie na sygnał GPS wyznaczający lokalizację ukrytych w terenie ponad 100 pieczątek. Pogoda idealna na offroad – jest zimno, ale słonecznie, teren jest mokry i miejscami bagnisty po wczorajszych opadach deszczu – kalosze okażą się niezbędne. 8:20… dojeżdżamy na miejsce zbiórki, gdzie czeka już kilkanaście innych ekip. Odbieramy road book, zostajemy zaplombowani i jak zawsze linka z tabliczką na pieczątki wydaje się zbyt krótka. Ruszamy w teren – przed nami 6 godzin zmagań z błotem, z niedoskonałościami samochodu, własnymi słabościami i czasem. Łatwo nie będzie. Jestem pilotem i w głównej mierze to na mnie spoczywa odpowiedzialność za doprowadzenie kierowcy do celu i znajdowanie punktów z pieczątkami. Moje 150cm wzrostu i 47kg nie ułatwiają tego zadania. Dojeżdżamy do pierwszych współrzędnych – przed nami same głębokie błotne koleiny, a w dole widać majaczącą wśród drzew kolorową opaskę na drzewie. Jest! To pierwsza pieczątka do zdobycia. Najpierw radość, że udało się znaleźć, później konsternacja jak do niej dojechać – linka z tabliczką z punktami wystaje zaledwie 30 cm za szybę samochodu, a pieczątka jest przymocowana do drzewa na stalowej lince i ma długość od kilku do kilkunastu centymetrów. Aby odbić nr pieczątki we właściwym polu tabliczki, musimy podjechać maksymalnie blisko drzewa. Zostawiamy samochód i pieszo schodzimy za skarby do miejsca, w którym znajduje się pieczątka. Kalosze grzęzną w błocie, trzeba uważać, aby nie wywinąć orła i nie zjechać po stromym zboczu na czterech literach, bo to dość bolesne doświadczenie... Po ciąg dalszy zapraszamy Państwa do nowego kwartalnika "mojaWieś", który czeka w Empiku, Delikatesach Centrum i w Chacie Polskiej. Kwartalnik można zamówić również u nas pisząc: redakcja@mojawies.pl lub dzwoniąc: +48 661 986 479. ZAPRASZAMY!      (s) Czytaj dalej

0 0

Trwa przekierowywanie...

Trwa przetwarzanie ...

Twój kłos został poprawnie oddany!

Twój kłos został usunięty!

Wystąpił błąd podczas kłosowania. Twój kłos nie został oddany!

Plik jest zbyt duży, dozwolona wielkośc to max 10MB.

Aktualnie trwa modernizacja sklepu.
Zapraszamy już wkrótce!

Korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies użytkownik może kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszego serwisu internetowego, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje stosowanie plików cookies.

Zamknij